poniedziałek, 22 maja 2017

IMPOSSIBLE IS NOTHING

            Za oknem chmury. Widać, że wieje mocny wiatr… jest szaro i ponuro. Pogoda nie zachęca do niczego. Najlepiej byłoby schować się z powrotem pod kołdrę. Ale nie dzisiaj. Dziś jest ważny dzień. Dzień, który ma dać odpowiedzi na nurtujące pytania, dzień w którym dowiem się wiele o sobie. Zweryfikuje zdanie o własnej osobie, bądź utwierdzę się w niektórych wnioskach. Cokolwiek by się stało, będę mógł poukładać na właściwie miejsce następne puzzle własnej niepewnej i zachwianej osobowości.

            To nieco przytłaczające. Nikt nie chce dowiedzieć się o sobie złych rzeczy… najczęściej od tego uciekamy, boimy się tych złych stron, ukrywamy je. Ale przychodzi czas gdy trzeba dowiedzieć się prawdy. Prawdy o samym sobie.

            Mętlik w głowie, wiele pytań, dużo wątpliwości i jeszcze więcej wizualizacji wszystkich możliwych scenariuszy. Stoję oko w oko z tym co za chwilę mnie czeka. Najbliższa godzina będzie się jeszcze bardzo dłużyć. Od rana głowa wysyła do mojego ciała sygnały, żeby się wycofać, że to nie ma sensu, że to się nie uda. Umysł sugeruje, że to co sobie wymyśliłem nie ma prawa się powieść i będę narażony na upokorzenie przed samym sobą. Obiecałem sobie już dawno temu że osiągnę wyznaczony cel. Postawiłem sam przed sobą wyzwanie podnosząc poprzeczkę. Od początku to była tylko i wyłącznie moja poprzeczka. Ale teraz boję się właśnie tego, że ją strącę, ona spadnie i wbije mi się w dupę. I będzie dupa, porażka. Porażka przed samym sobą, przed własną ambicją.

            Czas mija, zbliża się start. Powoli kończę rozgrzewkę … wymieniam ostatnie słowa z najbliższymi, staram się nie pokazywać niepewności, choć siedzi we mnie głęboko. Jednak, wiem, że jest ktoś kto mi kibicuje, że ktoś trzyma kciuki. W środku swojej duszy mam wielką nadzieję, że rzeczywiście trzymają kciuki… tak bardzo mi na tym zależy i tak bardzo mi to pomaga…. Żegnam się ze wszystkimi i ruszam na start mocnym krokiem.

            Wokół mnie ponad sto osób. Widzę ich, słyszę, czuję… ale w ogóle się na nich nie skupiam. Adrenalina już krąży i pobudza moje ciało i umysł. Sam się dziwię sobie, ale jestem bardzo skoncentrowany i nic mnie nie rozprasza. Mimo otaczającego hałasu i chaosu mam przed oczami to co muszę zrobić. Nie czuję zimnego wiatru i nie widzę zapowiadających deszcz ciemnych chmur. Widzę cel, odległy o dziesięć kilometrów.

            Trzy, dwa, jeden, START! Ruszamy. Mocno, z kopytem które narzucają ci którzy stali na pierwszym froncie. Tłum falangą naciera do przodu i niesie go energia wystrzelona w raz z pistoletem startowym. Udzieliła się wszystkim, mi też. Ale z tyłu głowy jest plan, który wcześniej założyłem. Tempo 5:30 minuty na kilometr. Muszę to zrobić mądrze. Po chwili daje wyprzedzić się całej stawce i teraz ustawiłem w bezpiecznej pozycji pomiędzy ostatnimi pięcioma zawodnikami. Nie oglądam się za siebie, ale korci by spojrzeć do tyłu. Być może nawet jestem teraz ostatni. I bardzo dobrze, niech uciekają. Ja mam do zrobienia swoją robotę.

            Po pierwszym już widzę kogo mogę się trzymać by utrzymać równe tempo. Wyprzedzam kilkoro zawodników i podczepiam się pod parę którą obserwowałem wcześniej z tyłu. Długa, bardzo długa prosta - biegniemy we trójkę, najpierw wszyscy równo w jednej linii, a następnie co chwila ktoś próbuje wychodzić na prowadzenie. Po kilku takich zmianach, postanawiam przyśpieszyć. Kilka ataków po wewnętrznej wystarczyło. Teraz już szutrowy odcinek trasy, po polnej dróżce, kamykach i pagórkach. Wzdłuż uroczej rzeczki.
             Widzę, że przede mną kilka osób osłabło, nagle zaczęli powłóczyć nogami. To dopiero trzeci kilometr, a część ludzi powoli rezygnuje. Wyprzedzam ich pomiędzy głębokimi błotnistymi kałużami. Mam nadzieję, że dobiegną szczęśliwie do mety. Czuje się dobrze. Siła w nogach pozwala mi nie myśleć o wysiłku. Postanowiłem, że będę spoglądał na zegarek tylko raz po każdym pokonanym kilometrze. Czwarty kilometr i tempo idealne, dokładnie takie jak chciałem. Grupa się bardzo rozproszyła, na horyzoncie widzę już tylko jedną osobę. Chcę do niej dołączyć, wydaje się trzymać dobre tempo. Powoli się do niej zbliżam. Pokonujemy razem kilka pagórków i zbiegów, aż do punktu nawodnienia. Chwytam kubeczek i niezdarnie trafiam do ust, dużą część wylewając nie tam gdzie trzeba. Za chwilę połowa dystansu, psychicznie jest to znakomita wiadomość. Moja głowa cieszy się na samą myśl, to już połowa, jeszcze tylko drugie tyle i będzie po sprawie. Obracam się za siebie i nie widzę nikogo. Dziewczyna która wydawała się mocniejsza ode mnie zwolniła i została w tyle. Dostałem pozytywnego kopniaka i pędzę do wyznaczonego punktu z napisem „5 km”. Spojrzenie na zegarek. Dwadzieścia sześć minut i pięćdziesiąt sekund! Już wiem, że będzie dobrze. Jeśli nie wydarzy się nieszczęście to powinienem dobiec w około 55 minut. Wszystko idzie jak po maśle. Doskonale. Napawam oczy pięknymi widokami spokojnie wijącej zakrętasy rzeczki.

            Teraz podbiegi. Pamiętam je z poprzedniego roku. Chcę mieć je jak najszybciej z głowy… pokonuję jedną górkę jednostajnym tempem. Zaczynam czuć obciążenie w mięśniach. Znów wbiegam na asfaltową drogę, jeszcze kilka zakrętów i będę musiał zmierzyć się z najgorszym fragmentem. Wybiegam na otwartą przestrzeń, teraz widzę wszystkich którzy są przede mną i już wbiegają pod stromą górę na którą ja wolę nie patrzeć. Z naprzeciwka nadbiegają ci biegacze którzy zaczęli już drugą mniejszą pętlę trasy. Widzę twarze czołówki i biegnę podziwiam ich tempo, podczas gdy ja zaczynam mieć kolkę. Na domiar złego rozwiązuje mi się sznurówka. Szybka poprawką i wspinam się na szczyt. Trawiasta góra na której znajdowała się miejsce nawrotu na drugą pętlę z każdym krokiem męczą mnie coraz bardziej. Moje kroki skracają się i mam wrażenie, że dreptam w miejscu. Zegarek to potwierdza, szósty kilometr był zdecydowanie wolniejszy. Bieg zamieniam w marsz, staram się żeby był na tyle żwawy by stracić jak najmniej. Ale zaczyna się walka z samym sobą. Nogi kompletnie nie chcą współpracować, czuję jak męczą się dwugłowe i czworogłowe. Mimo to staram się podnosić je jak najwyżej. Mozolnie wdrapuje się i jestem na szczycie. Głowa podpowiada mięśniom, że to już koniec, żeby dać sobie spokój i usiąść na tyłku w tej pięknej zielonej trawie. Odganiam tą myśl i stawiam przed oczami obraz upragnionej mety. Dobiegam do kilometra numer 7. Znów wolniej niż miało być… ale zegarek pokazuje 38:23, więc suma summarum jest dobrze. Po każdym podbiegu następuje zbieg. Hurra! Odzyskuje energię i ruszam do przodu kręcąc nogami jeszcze szybciej i wykorzystując najlepszy fragment trasy. Wbiegam na drugą pętlę. Zamieniam kilka słów z facetem, którego wyprzedzam i zostawiam w tyle.

            Dzięki temu zbliżam się do kolejnej grupy zawodników. Nie przyśpieszam już bardziej, nie mam zamiaru przeszarżować w takim momencie. Chcę mieć zapas na finisz. Czuje się wspaniale i zapominam o wcześniejszym kryzysie. Dodatkowo pomaga mi widok kolejnych biegaczy, których sprytnie mijam po kolei. Jak dobrze było na początku zostać z tyłu by teraz czerpać taką satysfakcję. Gdybym to ja był wyprzedzany poczułbym się fatalnie… a tak moja psychika była podbudowana i zmotywowana do ostatecznego wysiłku. Minąłem 8 kilometrów, zostało jeszcze 2. Na kolejnej długiej prostej wyprzedzam kolejną osobę wymieniając parę uśmiechów i uprzejmości. To piękne jak wysiłek sprawia ludziom przyjemność. Ponownie docieram do punktu nawodnienia i znów biorę małego łyka wody i lecę dalej.

            Nie mam nikogo w zasięgu wzroku, grupa rozerwała się na dobre, jednak wiedziałem, że na pewno spotkam jeszcze kogoś na tym bezdusznym podbiegu. Niestety trzeba będzie go pokonać po raz drugi. W myślach przeklinam projektanta trasy, ale teraz już się nie boję, wiem, że do końca zostało mi około 10 minut. Pierwszy łagodniejszy podbieg pokonuje bez problemów i mijam dziewiąty kilometr. Świadomość, że to końcówka jest teraz wypełnia całą przestrzeń moich myśli. Nakręcam się i powtarzam do siebie, że jeszcze tylko kilometr i wszystko się skończy. W głębi duszy mam już dość, zaczynają boleć mnie mięśnie ramion i przykręgosłupowe, uda pieką już bardzo poważnie. Organizm daje znać, że daje z siebie wszystko i jest wyczerpany. Ja też … ale zagłuszam te myśli, po raz kolejny powtarzam sobie, że za chwilę zobaczę metę i pocałuję medal ze szczęścia. Przyśpieszam i dobiegam do tych którzy już się wspinają pod górę. Przeskakuję rów, biegnę przed siebie. Idzie mi lepiej niż na pierwszym okrążeniu, prę mocno do końca próbując utrzymać bieg. Ostatnie metry pokonuje jednak marszem. Teraz tylko dwieście metrów do mety.

            Z daleka widzę moich wiernych kibiców czekających na mnie z aparatem by uchwycić sprinterski finisz. Okropnie się cieszę, że ich widzę, przez chwilę zapominam, że w ogóle biegnę, odpływam na kilka sekund w jakąś nieświadomość. Ich okrzyki przywracają mnie do normalności. Nie wiem co krzyczeli, ale przyśpieszam na maksimum, daję z siebie wszystko i lecę na najwyższych obrotach. Sto metrów do mety. Głosy publiczności spikera uderzają mi do uszu. Słyszę swój numer startowy i nazwisko. Przekraczam metę!

54:58 !!! Poniżej godziny. Poniżej 55 minut! Nie wierzę… Nie wierzę, że się udało. W środku czuję wielką ulgę i ogromną radość. Odbieram medal. Nawet na niego nie patrzę.

Zatrzymuje się i jestem zdezorientowany. Miesza się we mnie całkowita euforia z niedowierzaniem, poczuciem nierealności tego co się właśnie wydarzyło. Byłem jakby zawieszony w próżni i nie wiedziałem czy to prawda. Czy to prawda, ze właśnie osiągnąłem swój wielki cel i w końcu spełniłem marzenie?

Piję wodę. Patrzę rozbieganym wzrokiem w stronę mety, przybiega moja kibicowska ekipa. Siadam na chodniku i ubieram kurtkę. Biorę głęboki oddech. Muszę wrócić do siebie… psychicznie. Nie mogę pomieścić w sobie tylu emocji. Jest intensywnie pięknie, fizycznie zmęczenie odeszło w cień. Dociera do mnie mój mały, upragniony sukces. Dopiero teraz widzę, że medal jest przepiękny.

Po kilkunastu minutach wracam do rzeczywistości. Ciało i dusza wracają w jedno miejsce i teraz w pełni doświadczają tego zwycięstwa nad samym sobą. Te 55 minut dało mi odpowiedzi na pytania które sobie zadawałem. Pytania o to czy jestem wystarczająco silny, zawzięty w sobie, czy potrafię przełamać granice i bariery, przezwyciężyć słabości i niedoskonałości. Pytania o sens tego co się w życiu robi, o możliwość osiągania sukcesów, o  realność jeszcze nie spełnionych marzeń.

Dla mnie ta granica godziny była magiczna, była czymś niemożliwym do przekroczenia. Komuś może się to wydawać śmieszne… bo dla większości biegaczy mój wynik to „śmiech na sali”. Ale to moja granica, moja poprzeczka, nikomu nic do tego… ja sam, osobiście własnymi nogami ją pokonałem. Teraz wiem, że niemożliwe nie istnieje, przekonałem się na własnej skórze. I jestem z tego dumny, jestem dumny z siebie i czuję, że to mój mały-wielki sukces. Wygrałem sam ze sobą, z nikim innym. Ci którzy byli przede mną i ci którzy byli za mną tak na prawdę nie mieli żadnego znaczenia. Mimo że byłem na 70 miejscu czuję się zwycięzcą dla samego siebie.

Sukces jednak nie smakowałby tak dobrze, gdybym nie mógł go podzielić z innymi. Z tymi którzy trzymali mocno kciuki, wspierali duchowo i powtarzali, że jestem „ich mistrzem”. Dziękuję Wam!

Było warto poświęcić kilka miesięcy by być w tym momencie. Było warto mimo potu na treningach i ognistego bólu mięśni tuż za metą. Było warto dla siebie i dla innych. 

Bardzo, bardzo, bardzo, bardzo, bardzoooo się cieszę!





środa, 17 maja 2017

Zapach

            Wybiegłem z domu jak najszybciej. Zarzuciłem na siebie cienką kurtkę i w nerwach trzasnąłem drzwiami. Delikatna wilgoć lipcowej nocy dawała ukojenie po upalnym i suchym dniu. Wziąłem głęboki wdech, ruszyłem przed siebie. Chciałem wyjść gdziekolwiek, tak po prostu wyjść, poczuć zapach pustej o tej porze ulicy. Było jakoś po pierwszej … szedłem w stronę góry parkowej. Nogi same poprowadziły mnie to tej najmniej uczęszczanej ścieżki w parku. Ostatni dom na ulicy Strzelców Podhalańskich krył w sobie wąską asfaltową dróżkę wijącą się serpentynami aż do samego szczytu skąd widać całe miasto. Najlepsze miejsce nocą w tej jebanej wymarłej dziurze.

            Szedłem na oślep, na pamięć, nawet nie myślałem że nic nie widzę, że nie świecą latarnie. Księżyc gdzieś się ukrył za chmurami. Towarzyszyły mi tylko czarne jak smoła cienie wysokich drzew. Przypomniały mi się wszystkie pocałunki których świadkami były. Pierwszy raz od kilku dni pojawił się na moich ustach uśmiech. Wydobył się ze mnie jakby samoistnie, bez mojego pozwolenia. Ale potrzebowałem go. Wtedy też poczułem, że potrzebowałem zapalić papierosa. Złapałem się za kieszeń kurtki, paczka L&M-ów była tam gdzie miałem nadzieję ją znaleźć. Czekałem na ten moment w którym dym wpełznie do moich płuc. Stroma ścieżynka kazała mi jednak z tym zaczekać. Zadyszka. Z kompletnej ciszy mogłem wyłowić tylko swój głęboki oddech i delikatny szum źródełka Chopina gdzieś z oddali. Uświadomiłem sobie jak ciemno jest w tym gąszczu, brak jakiegokolwiek punktu odniesienia. Nerwy odpuszczały, w zamian tego czułem wyostrzające się zmysły i takie przyjemne ukłucie. Przyśpieszyłem kroku w stronę celu mojego spaceru. Byłem blisko.

            Ławka była w idealnym położeniu, w miejscu cichym i spokojnym, ale pozwalającym widzieć i kontrolować wszystko dookoła. Z jednej strony docierały tam ciepłe promienie pomarańczowych latarni a z drugiej zionęła czarna otchłań nocy. W zasadzie obie były ciekawe, obie kusiły swym widokiem. Wyprostowałem nogi, oparłem się wygodnie i odpaliłem papierosa patrząc na skrzyżowanie głównych ulic centrum miasta. Szlak imprezowych pielgrzymek na trasie: jedyna działająca dyskoteka w mieście – dom; była spokojna. Temperatura w ciągu dnia skutecznie zabiła w ludziach chęć do egzystencji w tym skiśniętym od rozgotowanego asfaltu powietrzu. Noc była już na szczęście zdecydowanie chłodniejsza i czuć było wilgotny wiatr. Jednak w nozdrzach zalegał nieświeży, brudny kurz. Chodziła za mną ochota na zimne tanie wino. Najlepiej słodkie, truskawkowe. Oddychałem jak najgłębiej wdychając nikotynę i jednocześnie ulgę która powoli mnie zalewała. Choć ręce jeszcze drżały z nerwów to papierosowe chmury przypominały wygodne poduszki na których można było się położyć i beztrosko zasnąć. Ale nie wszyscy jeszcze spali. W tle cały czas słychać było grupkę rozbawionych gimnazjalistek upijających się cuchnącym browarem z Kauflandu za złoty sześćdziesiąt dziewięć puszka. Mijałem je dziesięć minut temu … piszczały coś do siebie pod nosem na mój temat, tak żebym niby nie słyszał, ale jednak żebym słyszał. Tępe gówniary.

            Dawno nie paliłem, jednak paczka „klikanych” L&M-ów zawsze czekała w pogotowiu na właśnie takie sytuacje jak ta. Nie lubiłem papierosów, ale czasem nie można się było bez nich obejść. Próbowałem sobie wmówić, że miętowe są zdrowsze. W rzeczywistości nie przejmowałem się tym, aż tak… Zaciągałem się zamykając oczy i wypuszczałem dym patrząc wysoko, obserwując jak papierosowe obłoki mieszają się z chmurami na niebie. Usłyszałem coś, jakby ktoś szedł w moją stronę. Czarna postać nadchodziła powoli szurając nogami.  

            Rozsznurowane trampki Converse’a przyniosły na swych podeszwach niską zakapturzoną dziewczynę w skórzanej kurtce. Nie zdążyłem się jej przyjrzeć, gdy usłyszałem…
- Witam jegomościa – wypaliła bez ostrzeżenia.
- Hmm… witam jaśnie panienkę.
- Uraczysz papierosem?

            Ostentacyjnie patrzyłem wprost przed siebie unikając kontaktu z nieznajomą, a tylko kontem oka śledziłem jej dziwaczną postać. Stała z rękami w tylnych kieszeniach spodni i się gapiła.

            - Nie palę – bezmyślnie walnąłem w tym samym momencie gdy popatrzyłem na tlącego się jeszcze papierosa, którego trzymałem w ręce.
            - Widzę właśnie … daj szluga, nie bądź menda. Przecież nie jesteś…
            - Skąd wiesz czy jestem? Znamy się? – odpowiedziałem nieco prowokująco.
            -  Nie wyglądasz – mówiła z jakąś dziwną pewnością w głosie.
            - A jaśnie panienka mnie śledzi, obserwuje?
            - Po prostu chciałam zapalić fajkę. Nie to nie, spadam.
            - Czekaj. Łap, zapalimy razem.

            Podeszła. Zsunęła z głowy kaptur - który kamuflował ją niemal całkowicie – rozpuszczając jednocześnie gęste i długie do pasa włosy.  Na nadgarstku wyciągniętej ręki lśniła tarcza chyba dość eleganckiego zegarka, na drugim dostrzegłem bransoletę z ćwiekami. Mała, zgrabna dłoń sięgnęła po papierosa i szybko przystawiła go do ust. Podpaliłem go szybko zapalniczką, a ona zaciągnęła się mocno wzdymając teatralnie policzki.

            - Dzięki! – buchnęła głośno wypuszczając dym.
            - Zostawiłaś koleżanki same?
            - To impreza nie dla mnie, nie moje towarzystwo.
            - Ale śmieszkowałyście sobie tam dość mocno – odpowiedziałem może trochę zbyt mocno.
            - One są pijane…
            - A ty czemu nie jesteś pijana? – byłem chyba coraz bardziej ciekawy.
            - Nie potrzebuję pić.
           
            Powiedziała to z jakimś ukrytym westchnieniem w głosie i na dłuższą chwilę spojrzała w ziemię, jakby oglądała swoje buty. Miałem wrażenie, że nie dokończyła tego co powiedziała, że zostawiła pauzę na coś jeszcze.

            - Potrzebuję czasem zapalić. Potrzebuję zapalić z tobą – podniosła wzrok do góry i teraz patrzyła mi prosto w oczy.

            W tym samym momencie weszła w snop latarnianego światła, dopiero teraz mogłem jej się dokładniej przyjrzeć. Wypuściła ostatni nikotynowy obłok i patrzyła z pod byka jakbym zrobił coś złego. Ja też patrzyłem, i już wiedziałem, że to nie gimnazjalistka podlotka. Przymrużone oczy nadawały jej nieuzasadnionej powagi. Miała dojrzałą twarz, ale biła z niej jakaś młodzieńcza iskra. Widziałem w niej coś wesołego, ale jakby starała się to ukryć. A ja złapałem się na tym, że ciekawi mnie to co ukrywała. Mogła być w moim wieku, maksymalnie „club 27”…

            - Ja z tobą bardzo chętnie zapalę. Ale w dalszym ciągu nie jestem pewien. Czy my się tak w ogóle znamy?
            - Mam wrażenie, że tak… Tak mi mówi moja intuicja. Mogę usiąść?
            - Moja intuicja mówi, że teraz nie masz innego wyjścia. Siadaj. I opowiadaj.
            - Ale o czym chcesz żebym opowiadała? – zapytała szczerze zdziwiona i usiadła na drugim końcu ławki i zakładając noga na nogę spojrzała na mnie a później od razu odwróciła głowę wpatrując się przed siebie.
            - Noo, o tej intuicji, która to niby coś ci podpowiada. Poza tym to ty przyszłaś do mnie, więc może byś się przedstawiła, czy coś w ten deseń – uśmiechnąłem się i puściłem jej oczko.
            - Miałeś kiedyś tak, że wydawało Ci się, że kogoś znasz choć widzisz go po raz pierwszy?
            - No tak. Ale my się nawet nie widzieliśmy. To znaczy, w tej ciemności nawet nie mogłaś zobaczyć mojej twarzy a ja Twojej, dopiero teraz …
            - Dlatego właśnie przyszłam Cię zobaczyć – odpowiedziała szybko nie dając mi dokończyć.
           
            Przechyliła głowę odruchowo „przerzucając” włosy tak by nie zasłaniały jej widoku. Teraz patrzyła na mnie oczekując odpowiedzi. Była pewna siebie do tego stopnia, że zaczęło mnie to coraz bardziej ciekawić, ale też nieco paraliżować. W tej chwili usłyszałem ciche kroki dobiegające gdzieś z tyłu. Przeszedł mnie dziwny dreszcz, wzdrygnąłem się i odwróciłem za siebie. W naszą stronę szła jedna z koleżanek mojej niespodziewanej towarzyszki. Patrzyła się na nas… chyba chciała zawołać tą tajemniczą dziewczynę i pójść już do domu, ale nagle jakby się speszyła, w jednej chwili odwróciła na pięcie i wróciła skąd przyszła. Gówniary chyba skończyły imprezę. Nie istotne, odwróciłem się z powrotem.

            Siedziała bokiem, okrakiem, spuszczając w dół nogi po obu stronach ławki. Jej twarz pojawiła się przed moją o kilka centymetrów. Była jak kot, nie miała swojego własnego zapachu … pachniała nocą, była nią przesiąknięta. Pachniała wilgotnym wiatrem i wysuszonymi, spadającymi z drzew liśćmi. Nie rozpoznałem w tym żadnych perfum, jednak było to niesamowicie przyjemne. Jakbym wdychał naturalne olejki eteryczne. Powietrze zrobiło się zaskakująco lekkie, zniknął ten upalny ciężar który unosił się od kilku dni nad miastem. Poczułem ulgę, przyjemną ulgę… rozlewała się po moim ciele bardzo szybko. Cały czas obserwowałem z bliska jej nieruchomą i nic nie mówiącą twarz, której skóra wydawała się zimna. Przez moment oddałem się chwili, nie czułem żadnego skrępowania, było mi dobrze.

            - Na pierwszej randce się nie przedstawiam – wycedziła z kpiącym uśmieszkiem pod nosem.
            - To jak mam do ciebie mówić, jaśnie panienko? – zażartowałem równie ironicznie.
            - Po prostu do mnie mów. To wystarczy.
            - Proponuję spacer, porozmawiamy, zapalimy.

            Zerwała się szybko, złapała mnie za rękę i pociągnęła za sobą jak mała dziewczynka ciągnie swoją mamę gdy chce jej coś pokazać.

            - Pewnie, ale teraz to ja częstuje papierosem!

            Wszystko tak ładnie pachniało. Byłem spokojny, szczęśliwy.

            

niedziela, 30 kwietnia 2017

Całe życie w jeden dzień

Minęło dzieciństwo, minął czas nastoletni i powoli mija życie dorosłe. Kiedyś wydawało się tajemnicze, intrygujące, ciekawe a może nawet trochę magiczne. Ciągnęło do tego co nieznane i do tego co zabronione. We wnętrzu ciała, gdzieś pomiędzy mostkiem a pęcherzem można było poczuć namacalnie kogoś, jakby inną niż my sami osobę skaczącą z niecierpliwości i krzyczącą na całe gardło „Zrób to!”. Ten ktoś ściskał serce, który by przeżyć domagało się adrenaliny i nowych doznań. Organizm wręcz potrzebował, więcej i więcej, coraz to nowych doświadczeń i przeżyć. Bo przecież nie można czekać, nie można tego odkładać.

„Życie jest zbyt, krótkie przecież nie zdążę zrobić wszystkiego przed śmiercią!” – mówił chochlik kierujący nastoletnim ciałem i umysłem. Jedni go słuchają i próbują zdążyć, robią wszystko by spróbować całego świata jak najszybciej i najmocniej. Innych dopada zwykła szara codzienność i przestają marzyć o odkrywaniu życia, żyją ot, tak po prostu.

Ale czasem zdarza się taki dzień, w którym można przeżyć całe swoje życie …

Dzień, w którym wszystko się zmieni, po którym nic już nie będzie dla ciebie takie samo. Dzień który będzie najważniejszym w twoim życiu … już do końca życia. Wszystko co przeżyłeś wcześniej straci swoje znaczenie, wszystko co przeżyjesz później nie będzie miało takiego sensu. Żaden inny dzień nie będzie miał takiego wpływu na twoje życie. Bo twoje całe życie zamknie się w tym dniu od początku do końca. Wszystkie dostępne w tobie emocje wypłyną na wierzch, a to co będzie znajdowało się tego dnia wokół ciebie wchłonie się bezpowrotnie do wewnątrz twojego serca i mózgu. Ten dzień odbije swoje piętno niczym obraz odbity na błonie fotograficznej. Każdy impuls zatrzyma się w tym dniu jak promienie słońca na zdjęciu. Tak naprawdę ten dzień będzie jedynym zdjęciem z Twojego życia.

Gdyby ktoś chciał poznać prawdę o tobie i wszedł do twojego pustego mieszkania…
W albumie ze zdjęciami znalazłby tylko tą jedną kliszę gdy trzymasz na rękach swoje nowo narodzone dziecko i patrzysz na nie widząc w nim cały świat. W szufladzie leżałaby kartka na której zapisałbyś słowa których nigdy nie powiedziałeś swojej matce, ale gdy chciałeś je wykrzyczeć patrząc na jej grób było już za późno. Folder z muzyką ujawniłby mu tylko jedną piosenkę, będącą soudtrackiem do upalnego dnia spędzonego na romantycznej plaży z najpiękniejszą kobietą na świecie, którą widziałeś wtedy pierwszy i ostatni raz. Ściany twojego mieszkania będzie przyozdabiał tylko jeden obraz, oprawione w grube ramy płótno przedstawiające obrzydliwą i spoconą twarz mężczyzny który cię zgwałcił. Jedyną książką którą by znalazł na twoich pułkach okazała ta która opisała jak długą drogę przeszedłeś by pokonać swój pierwszy w życiu maraton unosząc ręce w geście wielkiego zwycięstwa nad samym sobą. A gdyby przekręcił kran zamiast wody poleciałaby z niego krew małej dziewczynki którą śmiertelnie potrąciłeś samochodem pisząc kolejnego sms-a.

Wydaje Ci się, że przeżyłeś w swoim życiu wszystko i już nikt i nic Cię w życiu nie zaskoczy? A może wydaje Ci się, że będziesz spokojnie żył do końca swych dni w poczuciu bezpiecznej stabilizacji?

Taki dzień może przyjść zawsze.


czwartek, 16 marca 2017

Couchsurfing

            Poranne odbieranie poczty, jak każdego dnia. Na gmailu wylądowało parę reklam, które od razu wyrzuciłem do spamu, kilka newsletterów których przeczytanie zawsze odkładam w czasie, kilka wiadomości od szefa i jeden mail z couchsurfingu. Jak dawno nikt tam do mnie nie pisał! Z zaciekawieniem sprawdzam co kryje się w środku…
 „Cześć, jesteśmy barmankami z Ustrzyk Górnych, wybrałyśmy się dzisiaj do Sanoka, którego jeszcze nie znamy. musimy zostać do jutra, potrzebujemy noclegu i towarzystwa na wieczór, chciałbyś pójść z nami na piwko lub pożyczyć nam w nocy kawałek podłogi? Pozdrawiamy, Natalia i Ania.”

Kawałka podłogi pożyczyć nie za bardzo mam gdzie, ale pójść na piwko do baru … czemu nie. Pogoda jest tak „barowa” że chyba już bardziej być nie może. Sprawdzę co to za laski i może gdzieś się ustawimy. Zwłaszcza, że na pierwszy rzut oka widzę, że często korzystają z couchsurfingu. Co prawda zdjęcia jak zawsze na tym portalu są tak beznadziejne że ciężko się co na nich jest, ale konto wygląda całkiem przyzwoicie. Mam przeczucie, że może być ciekawie. Zostawiły swój numer telefonu, więc wysyłam eska. Kilka wiadomości później umówiłem się z nimi bliżej nie określonym wieczorem przy hotelu w którym miały załatwić sobie nocleg. No to przynajmniej będę miał z kim pogadać przy piwku lub dwóch. Jeszcze nigdy nie zawiodłem się na ludziach poznanych przez couchsurfing.

Godzina 18, dziewczyny piszą że za godzinę można się spotkać. W sam raz, zdążę się ze wszystkim ogarnąć i będę mógł na spokojnie wyjść. Mam chwilę czasu.

Od dziesięciu minut stoję w umówionym miejscu i czekam. Wysłałem smsa z pytaniem gdzie są. Podejrzewam, że w hotelu, ale nie chciałem tam wchodzić bo nie byłem pewien czy je tam znajdę. Na dworze jest chłodno i wilgotno, klimat prosto ze stereotypowego Londynu. Po kilku minutach stania w końcu dostałem odpowiedź. Barmanki stwierdziły że „chyba są na rynku”. I że będą czekać. Hmm… nieco to dziwne, no ale idę w takim razie.

Rynek o tej porze jest wymarły prawie jak jakieś cmentarzysko, więc powinniśmy się znaleźć bez problemu. W pierwszej chwili nie zauważyłem nikogo, ale idę dalej żeby wyłowić coś z unoszącej się wszędzie mgły. Przeszedłem cały plac i nie spotkałem nikogo… No ale nie, ktoś idzie. Dwie żeńskie postacie, jedna duża druga mała. One też mnie namierzyły i zmierzają w moją stronę. Witam się z nimi przedstawiając i zmarznięci szybko decydujemy się iść do najbliższej knajpy.  

Teraz już w ciepłej atmosferze czekamy aż barmanka przyniesie piwo … i tequilę. Dziewczyny jako barmanki lubią poeksperymentować z różnymi trunkami – tak mi przed chwilą powiedziały. No a teraz już sącząc pierwsze łyki zimnego piwa zacząłem im zazdrościć rozgrzewającej od środka wódki. Ale skupiam się na rozmowie. Natalia i Ania rzeczywiście pracują w Bieszczadach jako barmanki i rzeczywiście wcześniej nie były w Sanoku. Natalia okazała się niską i bladą „metalówą” w czarno czarnych włosach, z kolczykami w nosie i uszach oraz z całkiem porządnie przepitym głosem, który nie do końca pasował do delikatnej urody. Ania z kolei była wysoką tlenioną blondynką z tipsami na paznokciach i chyba dość modnymi ciuchami na sobie.

Są całkiem sympatyczne. Z rozmowy dowiedziałem się, że od rana są w mieście i w zasadzie to nie robiły nic ciekawego… Lekko zdziwiony dopytuję „jak to?”.

- Siedziałyśmy w barze po drugiej stronie rynku i wypiłyśmy kilka piwek, później kupiłyśmy wino i poszłyśmy nad jakiś strumyk, no i później poszłyśmy do hotelu się ogarnąć, a tam jacyś kolesie postawili nam kilka kolejek.
- To „niezłe” miałyście przygody – odpowiadam nie do końca wiedząc jak inaczej mógłbym to skomentować.

Bo coś mi jednak nie do końca pasuje w tej historyjce. Po co one tu przyjechały właściwie? Bo zrozumiałem że chciały zobaczyć miasto. Ale może jednak chodzi bardziej o towarzystwo (?). Wychodzi na to, że tak… właśnie opowiadają mi skąd się wzięły w Bieszczadach i co robiły wcześniej w życiu, choć właściwie to więcej o sobie mówi Natalia, może ma więcej do powiedzenia, a może Ania jest bardziej nieśmiała. W każdym razie jest tak jak myślałem wcześniej … obie musiały od czegoś w swoim życiu uciec, i trafiły tutaj. Chyba nawet nie starają się tego ukryć i mówią o tym otwarcie, choć między wierszami. Zaczął mi się podobać skrzypiący niczym metal o metal głos Natalii opowiadający o swoich studiach Uniwersytecie Artystycznym, które rzuciła stwierdzając, że nie pasuje do otoczenia akademickiego. Rozmawiamy o malarstwie i sztuce. Zacząłem zauważać w niej coś intrygującego i coraz bardziej chce się dowiedzieć co dokładnie to jest. Upijam ostatni łyk trzeciego piwa. Języki już się nam rozplątały na dobre, nawet Ania jest coraz bardziej rozmowna, a od słowa do słowa moje nowe koleżanki doszły do momentu gdy opowiedziały mi, że marzą o tym by prowadzić swoje własne schronisko w Bieszczadach. Zajebiście podoba mi się ten pomysł!

Wypiliśmy chyba 4-5 piw, jest bardzo miło, ale czas się zbierać. Dziewczyny chcą już iść spać … nic dziwnego, jest prawie północ. Ja też jestem już nieco zmęczony. Wychodzimy z knajpy prawie jako ostatni klienci. Rynek i wszystkie przyległe uliczki są zasnute jeszcze bardziej gęstą mgłą niż wcześniej, wieje zimny i mokry wiatr, jest paskudnie. Na wszelki wypadek odprowadzam dziewczyny pod hotel żeby nie zabłądziły. Stoimy przed bramą i śmiejemy się, zapraszają mnie do siebie do Wetliny żebym wpadł na piwo i pogaduchy, i już mamy się żegnać ale Ania pyta czy zapale jeszcze z nimi papierosa. Wyjaśniam, że nie palę … ale wymowna cisza i spojrzenia już dość mocno podpitych koleżanek szybko dają mi do zrozumienia, że nie chodzi o papierosa, tylko o „papierosa”.  Kiwam im głową i pokazuję gdzie możemy zapalić. Idziemy dyskretny i cichy zaułek po drugiej stronie ulic. Z torebki Ani wyłaniają się dwa grube, zielone jointy. Opanowałem chwilowe zaszokowanie sytuacją, której zupełnie się nie spodziewałem i myślę sobie - zapowiada się smakowicie.

Po kilku machach przyjemnie kręci mi się w głowie a powieki robią się coraz cięższe. O ile wcześniej śmialiśmy się często z różnych opowieści tak teraz co chwila wybuchamy serią narkotycznej śmiechawy. Właśnie uświadomiłem Anię, że palimy marihuanę pod murami zakładu karnego gdzie często przyjeżdża policja … i widzę jak jej twarz powoli zmienia się z uśmiechniętej od ucha do ucha w coraz bardziej poważną i przestraszoną. Zrobiłem to świadomie i zaraz ją uspokoiłem. Znów rozbrzmiewała ostra śmiechawa. Z dwóch skrętów nie zostało już nic. Wszyscy we troje jesteśmy „zmiażdżeni”, ja w bardzo błogi sposób, a z tego co widzę dziewczyny również. Ania właściwie jest najebana można powiedzieć … teraz wyciągnęła telefon i mówi, że będziemy robić sobie pamiątkowe zdjęcia. Sesja trwa chyba z piętnaście minut i jest mocno śmiesznie, zaczynają się przytulanki, uściski i tym podobne. Natalia teraz stoi nieco z boku, jakby z dystansem i bez przekonania. Może faza troszkę zaczęła jej przeszkadzać, jakby czuła że przesadziła. Podchodzę do niej i pytam czy wszystko jest w porządku. Zdecydowanie wolałem rozmawiać z Natalią niż robić sobie szalone fotki z Anią. Odpowiedziała pytaniem na pytanie.

- Może wpadniesz do Nas do pokoju na górę skoro tak dobrze się bawimy?
- Chętnie.

Zamiast one spać u mnie, ja spałem u nich. Ahh… couchsurfing to zawsze niespodziewana i piękna przygoda!










niedziela, 12 lutego 2017

Obudź się

            Nic nie widzę, nie ma niczego. Jak gdyby pochłonęła mnie całkowita ciemność. Moje myśli są ciężkie i nie wiem, czy ta ciemność to obraz moich zamkniętych powiek czy też może oczy mam otwarte ale nie widzę obrazu. Nie czuję oczu, właściwie to nie czuję niczego, nie wiem gdzie jestem i co się dzieje. Próbuję się poruszyć, ale jakbym nie miał czym poruszać, jakby moje ciało zostało zatopione w czarnej jak smoła formalinie. Jakby kleista maź pokryła mnie całego zatapiając na zawsze w asfaltową rzeźbę. Nie, nie, nie… to nie możliwe. Muszę otworzyć oczy, muszę się obudzić! Może to sen? Może jestem w śpiączce i właśnie słyszę swoje myśli?  Ale moment, chwila, słyszę coś jeszcze …

            Głos który jeszcze przed chwilą był donośną ciszą nagle nabrał szepczącego dźwięku. „Nie możesz się obudzić, nie możesz …” wyłania się z przestrzeni która wisi gdzieś nade mną. Nie mogę tego zlokalizować, ale czuje to którymś ze zmysłów, jakby wracało krążenie w tej nieruchomej rzeźbie. Prawie niezauważalne uczucie mrowienia w całym ciele. Dłonie, stopy, wzrok, węch, smak … Jest jakby jaśniej. Uderza mnie promień mocnego światła, jak piorun.

            Elektryczny impuls przeszedł przez mój mózg. Teraz już wiem, teraz już się obudziłem. Czerń przed moimi oczami zastąpił ciemny ale bardzo ciepły odcień brązu. Przypominam sobie wszystko. Prawie wszystko. A może tylko mały fragment (?). Porwali nas, to wiem na pewno. Ale po co? Dlaczego mieli porwać mnie i Ewelinę?

            „Nie możesz się obudzić, nie możesz się obudzić”.

            Wydaje mi się, że jestem w pozycji leżącej. Jestem skrępowany, czuje ucisk na przegubach dłoni i kostkach u stóp. Przywiązany? Przypięty kajdankami? Nawet gdybym chciał nie mogę tego sprawdzić. Mimo odczuwania impulsów moje ciało nie może się ruszyć. Nie chce się ruszyć. Myślę o tym, że nie mogę się obudzić. Skoro śpię nie mogę się ruszyć. Nie mogę się ruszyć. Nie mogę się ruszyć … Powtarzam sobie to w myślach wielokrotnie.

„ Nie możesz się obudzić. Inaczej ona zginie. Ona zginie”.

Wspomnienia powoli wracają. Przed oczami, jakby z mojej podświadomości pojawia się obraz gdy kładą ją na ziemi, związaną i zakneblowaną z przepaską na oczach przyduszają do podłogi. Trzech wielkich i łysych osiłków ubranych całych na czarno zapędziło nas do mrocznej piwnicy w której paliły się pochodnie na tyle światła, że widziałem jak się nad nią znęcają. Tak… jeden z nich trzymał nóż przy moim gardle a pozostała dwójka biła i kopała moją dziewczynę. Patrzyłem na to, nie mogłem nic zrobić… Kolor brudnych  ścian i ciemnego drewna podłogi, zapach stęchłej wilgoci, płomień ciepłych pochodni … wszystko to zlało się w jedną masę. Najpierw ciemny brąz, a później już tylko czerń. Coraz głębsza czerń.  

Już wtedy czułem się jak rzeźba ze skamieniałej smoły, już wtedy czułem ten przerażający paraliż. Czułem ten ciężki i czarny strach który oblepił mój umysł i moje ciało.

„Ani mi się waż otworzyć oczu. Nie możesz się obudzić…!”

Głos który unosi się i szepcze nad moją głową wcale mnie nie pociesza. Nie mam pojęcia do kogo należy. Kim są ci ludzie i czego od nas chcą. Próbuję, za wszelką cenę próbuję sobie przypomnieć o co chodzi. Próbuję coś wymyślić. Próbuję, ale kurwa nie mogę. Przecież nie mogę się obudzić, nie mogę nic zrobić. Nawet oczu kurwa otworzyć nie mogę. Kurwa, kurwa, kurwa!!!

Uspokój się. Oddychaj… albo nie! Nie oddychaj, nie ruszaj się! Jezu gadam ze sobą, ale z kim mam gadać? Panikuję. Czuję uderzenia gorąca choć w środku jakbym telepał się z zimna. Jeżeli on to widzi? Jeżeli telepię się nie tylko w środku? Nieee… gdyby widział coś by zrobił. Matko boska, przecież powiedział, że ją zabije, jak tylko się obudzę to on ją zabije! Nie ruszę się, ani drgnę, nie ma mowy. Ani o milimetr. On nie może jej zabić. Nie może. Nie zrobił tego, więc ona żyje … ona żyje. Ona na pewno żyje, bo jakby nie żyła mógłbym się obudzić. Przecież to logiczne. Muszę tylko się nie obudzić i wszystko będzie w porządku. Musi być w porządku.
„Jeśli otworzysz oczy…”.

Ja pierdole, co jeśli otworzę oczy? Co on chce zrobić Ewelinie? Dlaczego chce ją zabić? Może to jest jakiś nieśmieszny makabryczny żart? Może zaraz wyskoczy ktoś z okrzykiem „It’s just a prank bro!”? Nie mogę … nie wytrzymam. Co ja im zawiniłem do kurwy nędzy?!

Chce mi się płakać. To nie może być prawda, to się nie dzieję, naprawdę. To jest po prostu nie możliwe. Nie ma takiej możliwości. Nie ma żadnej piwnicy, żadnych opryszków-porywaczy, żadnego głosu.

Jak mam się nie obudzić skoro nie śpię? Może wcale nie spałem. A może to właśnie sen. Sen w którym śpię i śnię. Tak to jest myśl. To jest nadzieja! Przecież to oczywiste! Muszę się obudzić. Na pewno obudzę się w naszym łóżku w czystej pościeli a obok mnie będzie leżała ona wtulając we mnie swój tyłeczek. Tak bardzo chcę to zobaczyć. Tak bardzo chcę JĄ zobaczyć! Oczy aż proszą, błagają bym je otworzył.


Otworzyłem…