Kontynuacja opowiadania o zimowej wyprawie, która to ponoć miała być przygodą.
*********************************************************************************************************************************************
Pamiętam doskonale – była godzina
16:35 kiedy wybierałem numer do Górskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Nie
było to łatwe zadanie - moje palce były w stanie kompletnego odrętwienia.
Skorzystałem z numeru 985 - zostałem połączony z dyżurką pogotowia w Sanoku.
Starałem się mówić spokojnie i konkretnie określając nasze położenie. Chciałem
żeby od razu wiedzieli gdzie jesteśmy, żeby to trwało jak najkrócej. Głos
ratownika mnie uspokoił, był jednak pewien problem. Nie potrafiłem podać
swojego numeru telefonu … od kilku dni miałem nowy. Próbowałem znaleźć we
własnym telefonie, ale go nie było, ONA telefon miała już wyładowany. Jedynym
rozwiązaniem okazało się zadzwonienie na drugi numer GOPR-u który mógł wykryć
skąd przyszło zawiadomienie. Wybrałem na klawiaturze 601 100 300 i po
chwili odezwał się ten sam ratownik. Automatycznie miał mój numer… Powiedział,
że „chłopaki” z Ustrzyk Górnych zostali już powiadomieni i za chwilę zaczną
organizować wyprawę po nas. Na koniec kazał mi schować telefon pod kurtkę by
jak najbardziej dbać o stan baterii – na szczęście była pełna w 70%. Mieliśmy
pozostawać w kontakcie telefonicznym.
Czułem ogromną ulgę, strasznie
nie chciałem tam dzwonić, ale czułem dziwną ulgę. Miałem świadomość, że
podjąłem słuszną decyzję, która pozwoli wydostać nam się z tej opresji. Z
drugiej strony wiedziałem, że ja dałbym radę dojść do końca, że przetrwałbym te
kilka kilometrów. Tylko, że tu nie chodziło o mnie. Zrobiłem to dla NIEJ, to
ONA była tu najważniejsza. Gdybym uniósł się dumą kosztem jej zdrowia … lub
życia później nigdy bym sobie nie wybaczył. Ten telefon był słuszną decyzją –
wiedzieliśmy, że ktoś wie gdzie jesteśmy, że trzeba nam pomóc, że za chwilę tu
będą. To była pozytywna myśl, wreszcie dająca prawdziwą nadzieję na szczęśliwe
zakończenie. Nigdy nie podejrzewałem, że będę musiał dzwonić na GOPR… ale
przezwyciężyłem wstyd przed własną głupotą i postanowiłem nas uratować.
- Za ile będą? Co powiedział? Już
jadą, a może lecą? – zbombardowała mnie ożywionym głosem.
- Spokojnie. Powiedział mi, że
już powiadomił swoich kolegów z Górnych i mają zacząć organizować transport,
ale nie wiadomo ile to zajmie.
- Niech się śpieszą, niech się
śpieszą.
- Na pewno zrobią to jak
najszybciej tylko będą mogli.
Staliśmy w idealnym miejscu na
schronienie i przeczekanie aż dotrą do nas ratownicy. Doszliśmy do granicy lasu
w okolicach Krzemienia i tam mogliśmy się schować przed mroźnym wiatrem. Ten
rzadki las składał się tak naprawdę z jakichś krzaków i paru małych drzewek,
jednak znajdował się w małym zagłębieniu, które bezpiecznie otulało nas z dwóch
stron. Jedynym minusem było strome i krzywe położenie ścieżki. Bardzo chciałem
się do NIEJ przytulić… żeby poczuć jej bliskość i żeby podwoić nasze ciepło. Stanęliśmy
jedno przy drugim tak blisko jak tylko się dało i objęliśmy się bardzo mocno. Przygarnąłem
ją do siebie tak by między nami nie było żadnej szczeliny, by ciepło nie miało
którędy uciekać. Poza tym czułem się wtedy dużo bezpieczniej i stabilniej.
Godzina 17 – słońce już dawno
zaszło, choć na początku tego nie zauważyliśmy. Okolica była ciemna, granatowe
niebo przeistoczyło się w czarną przestrzeń, która zdawała się wisieć zaraz nad
naszymi głowami. Nie było żadnych gwiazd. Tylko my, czarno-czarne niebo i
kołyszące się od wiatru krzewy. Na szczęście pochłaniały całą energię wiatru i
dawały nam przez to odpocząć od walki z nim. Teraz musieliśmy tylko walczyć z
czasem i z samymi sobą. Choć przez telefon powiedziałem ratownikowi jak się
czujemy to wiedziałem, że z każdą minutą nasz stan będzie się pogarszał, będzie
coraz gorzej i zimniej. ONA też to wiedziała. Nie dawała za wygraną i ciągle
snuła teorie na temat nadchodzącej pomocy. Zadawała pytania na które nie znałem
odpowiedzi lecz odpowiadałem. Choć czułem niepokój, odpowiadałem spokojnie i z
opanowaniem – chciałem żeby czuła, że wszystko jest pod kontrolą, że wszystko
będzie dobrze. Czas mijał bardzo wolno… wszystko działo się jakby w zwolnionym
tempie, jak na złość. Wymusiła na mnie żebym zadzwonił jeszcze raz i zapytał co
się dzieje.
Dwa patrole wyruszyły z Mucznego na Bukowe Berdo skuterami.
Już nas szukali… trzeba było tyko czekać. Dyżurny obiecał, że wszystko idzie
sprawnie i być może za godzinę dotrą na miejsce. Oczywiście nie powiedziałem
JEJ ile będziemy musieli czekać. To by ją załamało, nie mogłem na to pozwolić. Poprosiła
mnie abym wyjął latarkę i zaczął świecić dając wskazówkę ratownikom. Znowu
poczułem jak bardzo nie domagają moje dłonie, ledwo poruszałem palcami
wyciągając z plecaka czołówkę. Nie wiele lepiej było z palcami u nóg… But który
nabrał wody podczas przeprawiania się przez strumyk wydawał się zamarznięty,
rozwiązane sznurówki tak samo. Nie nadawały się już do zawiązania i przez
wszystkie szpary do moich stóp docierały mroźne impulsy. Wszystkie kończyny
zaczęły boleć, pojedynczymi długimi ukłuciami, jakby ktoś wbijał igły w stopy i
dłonie mojej lalki voodoo. Mimo to chciałem przejąć ból mojej ukochanej, która
zaczynała płakać z bólu … i rozpaczy.
- Nie
czuję, nic nie czuję! Nie mogę ruszać palcami!
- Spróbuj,
musisz się postarać. Nie możesz pozwolić im zamarznąć.
- Ale
kiedy się nie da… co się dzieje? Tak jakbym nie miała stóp!
- Maleńka, ruszaj cały czas,
ruszaj. Zrób to dla mnie, na pewno jeszcze ich nie odmroziłaś, tylko ruszaj,
proszę cię.
Staliśmy tak już długi czas co
chwila przychylając się w jedną bądź drugą stronę niemal tracąc równowagę.
Trzymałem cały nas wspólny ciężar na tej krzywej ścieżce. Straciliśmy zupełnie
poczucie czasu… jedyne co zauważaliśmy to kolejne dziwne dźwięki unoszące się w
przestrzeni. Wiatr hulał z wielką mocą i byłem wdzięczny… Bogu (?), że nie stoimy
na odsłoniętym grzbiecie. Rozmawialiśmy, cały czas rozmawialiśmy dbając by
trzymać się jak najcieplej i ruszać palcami u nóg i rąk. Postanowiłem jeszcze
raz zadzwonić do dyżurki by poinformować ich, że nas stan się pogarsza i źle
znosimy temperaturę. Kiedy kolejny raz dostaliśmy zapewnienie, że ratownicy już
zmierzają w naszą stronę i musimy uzbroić się w cierpliwość puściły wszystkie
bariery. To był krytyczny moment… ONA rozpłakała się na dobre i był to płacz
przerażonej dziewczyny, która próbowała ukoić go w moich ramionach. Płacz mojej
dziewczyny, który uświadomił mi jak bardzo jest źle. Tak, źle, że zacząłem
myśleć o najgorszym, zacząłem martwić się o nasze życie. Stanąłem wspólnie z
jedną jedyną osobą którą kocham w obliczu – bałem się tego powiedzieć i
pomyśleć – śmierci.
Zacząłem płakać razem z nią kiedy
wykrzyczała, że nie chce tu umierać. Nigdy nie przypuszczałem, że kiedyś
usłyszę takie słowa, ale były one adekwatne do bólu. Bólu który przeszył moje
serce i wypłynął na wierzch razem ze łzami. Przycisnąłem ją do siebie całą mocą
jaką miałem, chciałem się w niej schować przepraszając za to co się właśnie
dzieje. Jedna ręką trzymała zaświeconą i skierowaną w górę latarkę a druga
dociskała JĄ do siebie mocniej i mocniej. Przylegaliśmy do siebie idealnie
tworząc jedną skuloną z zimna postać. Ja też nie chciałem tu umierać. Przez
głowę przeleciało mi w jednej chwili mnóstwo myśli… przed oczami pojawiły się
sceny z całego życia. Telepaliśmy się wspólnie z niewiarygodnego poczucia
zimna, które cały czas przyprawiało o ból… zęby szczękały przeszkadzając mówić.
Nasze policzki stykały się dzięki czemu czuliśmy każde wypowiadane słowo niemal
w fizyczny sposób. Ogarnęła mnie wielka potrzeba wypowiedzenia wszystkich słów,
które zalegały na dnie mojego serca i głowy. Nie miałem żadnej blokady… Moje
„przemówienie” było pełnie szczerych wyznań i poważnych postanowień. Powiedziałem,
że nie zamierzam tu zginąć ale będę kochał JĄ aż do śmierci… opowiedziałem też,
jak widzę naszą przyszłość i nasze wspólne plany gdy już przeżyjemy tą
beznadziejną przygodę i wrócimy do domu. Co chwila wzruszając się puszczałem
kolejne porcje łez. To były łzy miłości, smutku i poczucia winy. ONA słuchała i
uspokajała się kojąc nerwy okładami z mojego głosu. W powietrzu oprócz
potężnego strachu była z nami też wielka miłość, która grzała nas od środka choć trochę.
Usłyszeliśmy kolejny dziwny
dźwięk. Przypominało to nawoływanie… albo skrzypnięcie drzewa, albo huk wiatru.
Zamilkliśmy w oczekiwaniu na kolejne dźwięki mając nadzieję, że usłyszymy
ludzki głos. Zacząłem machać latarką… lecz dźwięk nie powtórzył się. Wiedziałem,
że to mogli być ratownicy… w zasadzie to powinni być oni. Prawdopodobnie było
około godziny 19… jednak moje zmysły szalały, nie byłem w stanie racjonalnie
myśleć. Zimno, zmęczenie, strach i emocje przysłoniły wszystko inne. Wtedy
znowu usłyszeliśmy ten sam dziwny dźwięk – to musiał być krzyk, to musiało być
nawoływanie ratowników. Kilka razy pod rząd. Popatrzyliśmy po sobie i wspólnie
zadecydowaliśmy, że trzeba krzyczeć. Odpowiedzieliśmy wspólnym wrzaskiem
skierowanym w stronę z której przyszliśmy.
Prawdopodobnie nas nie usłyszeli,
ale przynajmniej mieliśmy pewność, że są w pobliżu. Ostatni telefon do GOPR-u
by upewnić się, że ratownicy są gdzieś w naszej okolicy. Zameldowałem
dyżurnemu, że słyszeliśmy głosy – krzyczymy i świecimy latarką. ONA zakrzyczała
jeszcze raz a facet z drugiej strony słuchawki po chwili powiedział, że oni też
nas słyszą. Wybuch radości był niesamowity, zobaczyłem JEJ twarz w świetle
latarki i dziękując rozłączyłem telefon.
Minutę później ujrzeliśmy światło
latarek wyczekiwanych goprowców. Postacie dwóch mężczyzn w czerwono niebieskich
kurtkach z logo bieszczadzkiego oddziału GOPR uradowały nas jak nic innego na
świecie. To była ulga której nie mogę porównać z niczym innym… czekanie na nich
było jak czekanie na wynik badania HIV a gdy się pojawili wiedzieliśmy już, że
wynik jest negatywny. Choć w tym przypadku to były same pozytywy. Ratownicy
przywitali nas serdecznymi uśmiechami i przyjaźnie wypytali co się stało. Po
krótkiej rozmowie zaczęli robić wszystko by nas ogrzać. Przede wszystkim folia
NRC czyli koc ratowniczy, potem dziwnie wyglądające ogrzewacze wsadzane pod
kurtkę i na końcu gorąca herbata. Było zdecydowanie lepiej. Ustaliliśmy jak
będzie wyglądał transport na dół. Mieliśmy zejść do Mucznego, ja o własnych
siłach, a ONA z pomocą dwóch podtrzymujących ją ratowników.
Te ponad dwie godziny przez które
się nie ruszaliśmy dało się we znaki. Moje nogi były zastałe i szło się ciężko,
ale z każdym kolejnym metrem rozgrzewałem się bardziej i odzyskiwałem siły. Szedłem
przodem. ONA szła z tyłu w asyście dwóch goprowców. Po chwili spotkaliśmy
kolejnych dwóch ratowników, jeden dołączył do eskorty mojej dziewczyny a drugi
szedł równo ze mną doświetlając pogrążoną w kompletnych ciemnościach ścieżkę. Po
drodze spotkaliśmy jeszcze kolejne pary naszych wybawców, szliśmy w dwóch
dużych grupkach spokojnie przemieszczając się w stronę skrzyżowania szlaków,
które sami wcześniej mijaliśmy. Dlaczego kurwa nie zdecydowałem się wybrać tej
drogi… teraz bylibyśmy w zupełnie innej sytuacji. Mój błąd, cholerny błąd.
Rozmawiałem z jednym z goprowców
opowiadając mu całą historię… dopytywał o różne rzeczy i tak doszliśmy do
granicy lasu przy Mucznem gdzie czekały na nas dwa skutery śnieżne. Druga grupa
była sporo z tyłu, szli dużo wolniej, więc wsiedliśmy we trójkę na jeden ze
skuterów i ostrożnie zaczęliśmy zjeżdżać. Teren nie był łatwy wszędzie były
zwalone drzewa i wysokie zaspy, jednak po kilkunastu minutach rajdu w
ekstremalnych warunkach byłem już na dole. Wsadzili mnie do samochodu z
termosem pełnym gorącej i słodkiej herbaty, którą cały się oblałem zanim
trafiłem do ust. Miałem czekać na resztę.
Wydawało mi się, że to czekanie
trwało bardzo długo, ale już po trzecim kubku herbaty usłyszałem, że druga
grupa wraz z moją dziewczyną jest już na miejscu. Za chwilę zobaczyłem ją w
samochodzie ze zmęczoną ale uśmiechniętą miną. Zaprzyjaźniła się po drodze z
chłopakami, którzy zaczęli pakować skutery na przyczepę. Gdy wszystko było
gotowe do drogi ruszyliśmy do bazy w Ustrzykach Górnych. Warunki na drodze były
fatalne, droga śliska i zaśnieżona. Jechaliśmy 40 kilometrów na godzinę. Dobrze,
że chłopcy potrafili nas w czasie tej drogi rozbawić swoimi żartami.
Gdy już
byliśmy na miejscu i wszyscy skupili się wokół nas poczułem, że każdy z nich
autentycznie się o nas martwił i był przejęty naszym losem. Musieliśmy jednak
dokonać formalności i kierownik tej przesympatycznej ekipy spisał nasze dane do
protokołu akcji ratunkowej. Choć byliśmy wszyscy zmarznięci i zmęczeni to
żartowaliśmy śmiejąc się dla rozładowania stresującej atmosfery.
Czułem ogromny wstyd, za swoją głupotę przez którą naraziłem
życie swoje i kilku innych osób… to podłe uczucie. Na szczęście było też inne,
mocniejsze uczucie, czyli wdzięczność. Wdzięczność dla wszystkich tych
szesnastu facetów którzy brali udział w akcji, którzy spieszyli się by nam
pomóc. Nie wiedzieliśmy jak ubrać w słowa tę naszą wdzięczność i zrobiliśmy to
zapewne bardzo pokracznie… ale zostawiłem naszym nowym przyjaciołom butelkę
wina, którą mieliśmy przeznaczyć na dzisiejszy romantyczny wieczór w Wołosatem.
Jednak kiedy dowiedziałem się jaka temperatura panowała właśnie na zewnątrz
odeszła mi ochota na jakąkolwiek romantykę. Dwadzieścia jeden stopni poniżej
zera… nie mogłem uwierzyć.
Przed
godziną 21 byliśmy w Wołosatem u gospodyni, która na nas czekała. Tak jak
myślałem, martwiła się naszą nieobecnością. Zapakowaliśmy się do pokoju,
przebraliśmy się i zjedliśmy gorącą zupę.
To był
najdziwniejszy dzień, najdziwniejsza noc i najdziwniejszy poranek dnia
następnego w moim całym życiu. Wszystko poszło dobrze, udało się, przeżyliśmy.
Nazajutrz pogoda była taka:
To była "przygoda" naszego życia. Kocham
ją najmocniej na świecie.
*******************************************************************************************************************************************
DLACZEGO TO NAPISAŁEM? PO PIERWSZE DLATEGO, ŻE BYŁO TO BARDZO MOCNE WRAŻENIE, KTÓRE ZOSTANIE W MOJEJ ŚWIADOMOŚCI I PODŚWIADOMOŚCI ZAPEWNE NA BARDZO DŁUGO. A PO DRUGIE BY MOŻE EWENTUALNIE KTOŚ KTO NATKNIE SIĘ NA TEN TEKST W INTERNETACH BĘDZIE MÓGŁ WYCIĄGNĄĆ WNIOSKI NA MOIM/NASZYM BŁĘDZIE. MOŻE KTOŚ NIE BĘDZIE MUSIAŁ PRZEŻYWAĆ TEGO CO MY. TEGO WSZYSTKIM ŻYCZĘ - BĄDŹCIE ROZSĄDNI. JA TERAZ JUŻ BĘDĘ NA PEWNO.
DLACZEGO TO NAPISAŁEM? PO PIERWSZE DLATEGO, ŻE BYŁO TO BARDZO MOCNE WRAŻENIE, KTÓRE ZOSTANIE W MOJEJ ŚWIADOMOŚCI I PODŚWIADOMOŚCI ZAPEWNE NA BARDZO DŁUGO. A PO DRUGIE BY MOŻE EWENTUALNIE KTOŚ KTO NATKNIE SIĘ NA TEN TEKST W INTERNETACH BĘDZIE MÓGŁ WYCIĄGNĄĆ WNIOSKI NA MOIM/NASZYM BŁĘDZIE. MOŻE KTOŚ NIE BĘDZIE MUSIAŁ PRZEŻYWAĆ TEGO CO MY. TEGO WSZYSTKIM ŻYCZĘ - BĄDŹCIE ROZSĄDNI. JA TERAZ JUŻ BĘDĘ NA PEWNO.
Jestem aż autentycznie wzruszona. Mam łzy w oczach, odkąd pojawili się w tym lesie GOPRowcy. Nie chcę nawet wyobrażać sobie siebie w tamtej sytuacji.
OdpowiedzUsuńMam ochotę zabronić Ci wyjazdu w góry, ale to niedorzeczne :D
Twoja dziewczyna też odważyła się z Tobą jechać? :)
OdpowiedzUsuńnadgoniłam część drugą i łyknęłam trzecią ;)
OdpowiedzUsuńuśmiałam się z "co z nami będzie", teraz odtwarza mi się to przez Ciebie w głowie :(
powiem szczerze, że po pierwszej części nie spodziewałam się takiego obrotu spraw... jak zwykle super piszesz i całe szczęście, że tak to się skończyło! wizja śmierci bardzo mocna.. ale takie przygody tylko wzmacniają więź między ludźmi :)
Tak jak już ktoś wspomniał - też nie spodziewałam się takiego obrotu spraw po pierwszej części. Druga najbardziej zaintrygowała, a trzecia to już wizje śmierci.. W sumie nawet takie - niebezpieczne, przygody są w życiu potrzebne, każda pozwala nam jakoś inaczej spojrzeć na świat... Zwykły powrót do ciepłego miejsca, a sprawił tyle radości i ulgi... Na co dzień nie doceniamy tego, że mamy schronienie, ciepły kąt i trochę jedzenia - traktujemy to, jak coś oczywistego... A szkoda.
OdpowiedzUsuń