niedziela, 31 maja 2015

To miała być przygoda... cz.3

Kontynuacja opowiadania o zimowej wyprawie, która to ponoć miała być przygodą. 
Tutaj możecie znaleźć >pierwszy< i >drugi< odcinek decydując czy chcecie czytać trzeci ;)
*********************************************************************************************************************************************

Pamiętam doskonale – była godzina 16:35 kiedy wybierałem numer do Górskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. Nie było to łatwe zadanie - moje palce były w stanie kompletnego odrętwienia. Skorzystałem z numeru 985 - zostałem połączony z dyżurką pogotowia w Sanoku. Starałem się mówić spokojnie i konkretnie określając nasze położenie. Chciałem żeby od razu wiedzieli gdzie jesteśmy, żeby to trwało jak najkrócej. Głos ratownika mnie uspokoił, był jednak pewien problem. Nie potrafiłem podać swojego numeru telefonu … od kilku dni miałem nowy. Próbowałem znaleźć we własnym telefonie, ale go nie było, ONA telefon miała już wyładowany. Jedynym rozwiązaniem okazało się zadzwonienie na drugi numer GOPR-u który mógł wykryć skąd przyszło zawiadomienie. Wybrałem na klawiaturze 601 100 300 i po chwili odezwał się ten sam ratownik. Automatycznie miał mój numer… Powiedział, że „chłopaki” z Ustrzyk Górnych zostali już powiadomieni i za chwilę zaczną organizować wyprawę po nas. Na koniec kazał mi schować telefon pod kurtkę by jak najbardziej dbać o stan baterii – na szczęście była pełna w 70%. Mieliśmy pozostawać w kontakcie telefonicznym.

Czułem ogromną ulgę, strasznie nie chciałem tam dzwonić, ale czułem dziwną ulgę. Miałem świadomość, że podjąłem słuszną decyzję, która pozwoli wydostać nam się z tej opresji. Z drugiej strony wiedziałem, że ja dałbym radę dojść do końca, że przetrwałbym te kilka kilometrów. Tylko, że tu nie chodziło o mnie. Zrobiłem to dla NIEJ, to ONA była tu najważniejsza. Gdybym uniósł się dumą kosztem jej zdrowia … lub życia później nigdy bym sobie nie wybaczył. Ten telefon był słuszną decyzją – wiedzieliśmy, że ktoś wie gdzie jesteśmy, że trzeba nam pomóc, że za chwilę tu będą. To była pozytywna myśl, wreszcie dająca prawdziwą nadzieję na szczęśliwe zakończenie. Nigdy nie podejrzewałem, że będę musiał dzwonić na GOPR… ale przezwyciężyłem wstyd przed własną głupotą i postanowiłem nas uratować.

- Za ile będą? Co powiedział? Już jadą, a może lecą? – zbombardowała mnie ożywionym głosem.
- Spokojnie. Powiedział mi, że już powiadomił swoich kolegów z Górnych i mają zacząć organizować transport, ale nie wiadomo ile to zajmie.
- Niech się śpieszą, niech się śpieszą.
- Na pewno zrobią to jak najszybciej tylko będą mogli.

Staliśmy w idealnym miejscu na schronienie i przeczekanie aż dotrą do nas ratownicy. Doszliśmy do granicy lasu w okolicach Krzemienia i tam mogliśmy się schować przed mroźnym wiatrem. Ten rzadki las składał się tak naprawdę z jakichś krzaków i paru małych drzewek, jednak znajdował się w małym zagłębieniu, które bezpiecznie otulało nas z dwóch stron. Jedynym minusem było strome i krzywe położenie ścieżki. Bardzo chciałem się do NIEJ przytulić… żeby poczuć jej bliskość i żeby podwoić nasze ciepło. Stanęliśmy jedno przy drugim tak blisko jak tylko się dało i objęliśmy się bardzo mocno. Przygarnąłem ją do siebie tak by między nami nie było żadnej szczeliny, by ciepło nie miało którędy uciekać. Poza tym czułem się wtedy dużo bezpieczniej i stabilniej.

Godzina 17 – słońce już dawno zaszło, choć na początku tego nie zauważyliśmy. Okolica była ciemna, granatowe niebo przeistoczyło się w czarną przestrzeń, która zdawała się wisieć zaraz nad naszymi głowami. Nie było żadnych gwiazd. Tylko my, czarno-czarne niebo i kołyszące się od wiatru krzewy. Na szczęście pochłaniały całą energię wiatru i dawały nam przez to odpocząć od walki z nim. Teraz musieliśmy tylko walczyć z czasem i z samymi sobą. Choć przez telefon powiedziałem ratownikowi jak się czujemy to wiedziałem, że z każdą minutą nasz stan będzie się pogarszał, będzie coraz gorzej i zimniej. ONA też to wiedziała. Nie dawała za wygraną i ciągle snuła teorie na temat nadchodzącej pomocy. Zadawała pytania na które nie znałem odpowiedzi lecz odpowiadałem. Choć czułem niepokój, odpowiadałem spokojnie i z opanowaniem – chciałem żeby czuła, że wszystko jest pod kontrolą, że wszystko będzie dobrze. Czas mijał bardzo wolno… wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie, jak na złość. Wymusiła na mnie żebym zadzwonił jeszcze raz i zapytał co się dzieje.



            Dwa patrole wyruszyły z Mucznego na Bukowe Berdo skuterami. Już nas szukali… trzeba było tyko czekać. Dyżurny obiecał, że wszystko idzie sprawnie i być może za godzinę dotrą na miejsce. Oczywiście nie powiedziałem JEJ ile będziemy musieli czekać. To by ją załamało, nie mogłem na to pozwolić. Poprosiła mnie abym wyjął latarkę i zaczął świecić dając wskazówkę ratownikom. Znowu poczułem jak bardzo nie domagają moje dłonie, ledwo poruszałem palcami wyciągając z plecaka czołówkę. Nie wiele lepiej było z palcami u nóg… But który nabrał wody podczas przeprawiania się przez strumyk wydawał się zamarznięty, rozwiązane sznurówki tak samo. Nie nadawały się już do zawiązania i przez wszystkie szpary do moich stóp docierały mroźne impulsy. Wszystkie kończyny zaczęły boleć, pojedynczymi długimi ukłuciami, jakby ktoś wbijał igły w stopy i dłonie mojej lalki voodoo. Mimo to chciałem przejąć ból mojej ukochanej, która zaczynała płakać z bólu … i rozpaczy.

                - Nie czuję, nic nie czuję! Nie mogę ruszać palcami!
                - Spróbuj, musisz się postarać. Nie możesz pozwolić im zamarznąć.
                - Ale kiedy się nie da… co się dzieje? Tak jakbym nie miała stóp!
- Maleńka, ruszaj cały czas, ruszaj. Zrób to dla mnie, na pewno jeszcze ich nie odmroziłaś, tylko ruszaj, proszę cię.

Staliśmy tak już długi czas co chwila przychylając się w jedną bądź drugą stronę niemal tracąc równowagę. Trzymałem cały nas wspólny ciężar na tej krzywej ścieżce. Straciliśmy zupełnie poczucie czasu… jedyne co zauważaliśmy to kolejne dziwne dźwięki unoszące się w przestrzeni. Wiatr hulał z wielką mocą i byłem wdzięczny… Bogu (?), że nie stoimy na odsłoniętym grzbiecie. Rozmawialiśmy, cały czas rozmawialiśmy dbając by trzymać się jak najcieplej i ruszać palcami u nóg i rąk. Postanowiłem jeszcze raz zadzwonić do dyżurki by poinformować ich, że nas stan się pogarsza i źle znosimy temperaturę. Kiedy kolejny raz dostaliśmy zapewnienie, że ratownicy już zmierzają w naszą stronę i musimy uzbroić się w cierpliwość puściły wszystkie bariery. To był krytyczny moment… ONA rozpłakała się na dobre i był to płacz przerażonej dziewczyny, która próbowała ukoić go w moich ramionach. Płacz mojej dziewczyny, który uświadomił mi jak bardzo jest źle. Tak, źle, że zacząłem myśleć o najgorszym, zacząłem martwić się o nasze życie. Stanąłem wspólnie z jedną jedyną osobą którą kocham w obliczu – bałem się tego powiedzieć i pomyśleć – śmierci.

Zacząłem płakać razem z nią kiedy wykrzyczała, że nie chce tu umierać. Nigdy nie przypuszczałem, że kiedyś usłyszę takie słowa, ale były one adekwatne do bólu. Bólu który przeszył moje serce i wypłynął na wierzch razem ze łzami. Przycisnąłem ją do siebie całą mocą jaką miałem, chciałem się w niej schować przepraszając za to co się właśnie dzieje. Jedna ręką trzymała zaświeconą i skierowaną w górę latarkę a druga dociskała JĄ do siebie mocniej i mocniej. Przylegaliśmy do siebie idealnie tworząc jedną skuloną z zimna postać. Ja też nie chciałem tu umierać. Przez głowę przeleciało mi w jednej chwili mnóstwo myśli… przed oczami pojawiły się sceny z całego życia. Telepaliśmy się wspólnie z niewiarygodnego poczucia zimna, które cały czas przyprawiało o ból… zęby szczękały przeszkadzając mówić. Nasze policzki stykały się dzięki czemu czuliśmy każde wypowiadane słowo niemal w fizyczny sposób. Ogarnęła mnie wielka potrzeba wypowiedzenia wszystkich słów, które zalegały na dnie mojego serca i głowy. Nie miałem żadnej blokady… Moje „przemówienie” było pełnie szczerych wyznań i poważnych postanowień. Powiedziałem, że nie zamierzam tu zginąć ale będę kochał JĄ aż do śmierci… opowiedziałem też, jak widzę naszą przyszłość i nasze wspólne plany gdy już przeżyjemy tą beznadziejną przygodę i wrócimy do domu. Co chwila wzruszając się puszczałem kolejne porcje łez. To były łzy miłości, smutku i poczucia winy. ONA słuchała i uspokajała się kojąc nerwy okładami z mojego głosu. W powietrzu oprócz potężnego strachu była z nami też wielka miłość, która grzała nas od środka choć trochę. 



Usłyszeliśmy kolejny dziwny dźwięk. Przypominało to nawoływanie… albo skrzypnięcie drzewa, albo huk wiatru. Zamilkliśmy w oczekiwaniu na kolejne dźwięki mając nadzieję, że usłyszymy ludzki głos. Zacząłem machać latarką… lecz dźwięk nie powtórzył się. Wiedziałem, że to mogli być ratownicy… w zasadzie to powinni być oni. Prawdopodobnie było około godziny 19… jednak moje zmysły szalały, nie byłem w stanie racjonalnie myśleć. Zimno, zmęczenie, strach i emocje przysłoniły wszystko inne. Wtedy znowu usłyszeliśmy ten sam dziwny dźwięk – to musiał być krzyk, to musiało być nawoływanie ratowników. Kilka razy pod rząd. Popatrzyliśmy po sobie i wspólnie zadecydowaliśmy, że trzeba krzyczeć. Odpowiedzieliśmy wspólnym wrzaskiem skierowanym w stronę z której przyszliśmy.

Prawdopodobnie nas nie usłyszeli, ale przynajmniej mieliśmy pewność, że są w pobliżu. Ostatni telefon do GOPR-u by upewnić się, że ratownicy są gdzieś w naszej okolicy. Zameldowałem dyżurnemu, że słyszeliśmy głosy – krzyczymy i świecimy latarką. ONA zakrzyczała jeszcze raz a facet z drugiej strony słuchawki po chwili powiedział, że oni też nas słyszą. Wybuch radości był niesamowity, zobaczyłem JEJ twarz w świetle latarki i dziękując rozłączyłem telefon.

Minutę później ujrzeliśmy światło latarek wyczekiwanych goprowców. Postacie dwóch mężczyzn w czerwono niebieskich kurtkach z logo bieszczadzkiego oddziału GOPR uradowały nas jak nic innego na świecie. To była ulga której nie mogę porównać z niczym innym… czekanie na nich było jak czekanie na wynik badania HIV a gdy się pojawili wiedzieliśmy już, że wynik jest negatywny. Choć w tym przypadku to były same pozytywy. Ratownicy przywitali nas serdecznymi uśmiechami i przyjaźnie wypytali co się stało. Po krótkiej rozmowie zaczęli robić wszystko by nas ogrzać. Przede wszystkim folia NRC czyli koc ratowniczy, potem dziwnie wyglądające ogrzewacze wsadzane pod kurtkę i na końcu gorąca herbata. Było zdecydowanie lepiej. Ustaliliśmy jak będzie wyglądał transport na dół. Mieliśmy zejść do Mucznego, ja o własnych siłach, a ONA z pomocą dwóch podtrzymujących ją ratowników.

Te ponad dwie godziny przez które się nie ruszaliśmy dało się we znaki. Moje nogi były zastałe i szło się ciężko, ale z każdym kolejnym metrem rozgrzewałem się bardziej i odzyskiwałem siły. Szedłem przodem. ONA szła z tyłu w asyście dwóch goprowców. Po chwili spotkaliśmy kolejnych dwóch ratowników, jeden dołączył do eskorty mojej dziewczyny a drugi szedł równo ze mną doświetlając pogrążoną w kompletnych ciemnościach ścieżkę. Po drodze spotkaliśmy jeszcze kolejne pary naszych wybawców, szliśmy w dwóch dużych grupkach spokojnie przemieszczając się w stronę skrzyżowania szlaków, które sami wcześniej mijaliśmy. Dlaczego kurwa nie zdecydowałem się wybrać tej drogi… teraz bylibyśmy w zupełnie innej sytuacji. Mój błąd, cholerny błąd.

Rozmawiałem z jednym z goprowców opowiadając mu całą historię… dopytywał o różne rzeczy i tak doszliśmy do granicy lasu przy Mucznem gdzie czekały na nas dwa skutery śnieżne. Druga grupa była sporo z tyłu, szli dużo wolniej, więc wsiedliśmy we trójkę na jeden ze skuterów i ostrożnie zaczęliśmy zjeżdżać. Teren nie był łatwy wszędzie były zwalone drzewa i wysokie zaspy, jednak po kilkunastu minutach rajdu w ekstremalnych warunkach byłem już na dole. Wsadzili mnie do samochodu z termosem pełnym gorącej i słodkiej herbaty, którą cały się oblałem zanim trafiłem do ust. Miałem czekać na resztę.

Wydawało mi się, że to czekanie trwało bardzo długo, ale już po trzecim kubku herbaty usłyszałem, że druga grupa wraz z moją dziewczyną jest już na miejscu. Za chwilę zobaczyłem ją w samochodzie ze zmęczoną ale uśmiechniętą miną. Zaprzyjaźniła się po drodze z chłopakami, którzy zaczęli pakować skutery na przyczepę. Gdy wszystko było gotowe do drogi ruszyliśmy do bazy w Ustrzykach Górnych. Warunki na drodze były fatalne, droga śliska i zaśnieżona. Jechaliśmy 40 kilometrów na godzinę. Dobrze, że chłopcy potrafili nas w czasie tej drogi rozbawić swoimi żartami.

                Gdy już byliśmy na miejscu i wszyscy skupili się wokół nas poczułem, że każdy z nich autentycznie się o nas martwił i był przejęty naszym losem. Musieliśmy jednak dokonać formalności i kierownik tej przesympatycznej ekipy spisał nasze dane do protokołu akcji ratunkowej. Choć byliśmy wszyscy zmarznięci i zmęczeni to żartowaliśmy śmiejąc się dla rozładowania stresującej atmosfery.
Czułem ogromny wstyd, za swoją głupotę przez którą naraziłem życie swoje i kilku innych osób… to podłe uczucie. Na szczęście było też inne, mocniejsze uczucie, czyli wdzięczność. Wdzięczność dla wszystkich tych szesnastu facetów którzy brali udział w akcji, którzy spieszyli się by nam pomóc. Nie wiedzieliśmy jak ubrać w słowa tę naszą wdzięczność i zrobiliśmy to zapewne bardzo pokracznie… ale zostawiłem naszym nowym przyjaciołom butelkę wina, którą mieliśmy przeznaczyć na dzisiejszy romantyczny wieczór w Wołosatem. Jednak kiedy dowiedziałem się jaka temperatura panowała właśnie na zewnątrz odeszła mi ochota na jakąkolwiek romantykę. Dwadzieścia jeden stopni poniżej zera… nie mogłem uwierzyć.

                Przed godziną 21 byliśmy w Wołosatem u gospodyni, która na nas czekała. Tak jak myślałem, martwiła się naszą nieobecnością. Zapakowaliśmy się do pokoju, przebraliśmy się i zjedliśmy gorącą zupę.
               
                To był najdziwniejszy dzień, najdziwniejsza noc i najdziwniejszy poranek dnia następnego w moim całym życiu. Wszystko poszło dobrze, udało się, przeżyliśmy. Nazajutrz pogoda była taka:


To była "przygoda" naszego życia. Kocham ją najmocniej na świecie. 

*******************************************************************************************************************************************

DLACZEGO TO NAPISAŁEM? PO PIERWSZE DLATEGO, ŻE BYŁO TO BARDZO MOCNE WRAŻENIE, KTÓRE ZOSTANIE W MOJEJ ŚWIADOMOŚCI I PODŚWIADOMOŚCI ZAPEWNE NA BARDZO DŁUGO. A PO DRUGIE BY MOŻE EWENTUALNIE KTOŚ KTO NATKNIE SIĘ NA TEN TEKST W INTERNETACH BĘDZIE MÓGŁ WYCIĄGNĄĆ WNIOSKI NA MOIM/NASZYM BŁĘDZIE. MOŻE KTOŚ NIE BĘDZIE MUSIAŁ PRZEŻYWAĆ TEGO CO MY. TEGO WSZYSTKIM ŻYCZĘ - BĄDŹCIE ROZSĄDNI. JA TERAZ JUŻ BĘDĘ NA PEWNO.



4 komentarze:

  1. Jestem aż autentycznie wzruszona. Mam łzy w oczach, odkąd pojawili się w tym lesie GOPRowcy. Nie chcę nawet wyobrażać sobie siebie w tamtej sytuacji.
    Mam ochotę zabronić Ci wyjazdu w góry, ale to niedorzeczne :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Twoja dziewczyna też odważyła się z Tobą jechać? :)

    OdpowiedzUsuń
  3. nadgoniłam część drugą i łyknęłam trzecią ;)
    uśmiałam się z "co z nami będzie", teraz odtwarza mi się to przez Ciebie w głowie :(
    powiem szczerze, że po pierwszej części nie spodziewałam się takiego obrotu spraw... jak zwykle super piszesz i całe szczęście, że tak to się skończyło! wizja śmierci bardzo mocna.. ale takie przygody tylko wzmacniają więź między ludźmi :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Tak jak już ktoś wspomniał - też nie spodziewałam się takiego obrotu spraw po pierwszej części. Druga najbardziej zaintrygowała, a trzecia to już wizje śmierci.. W sumie nawet takie - niebezpieczne, przygody są w życiu potrzebne, każda pozwala nam jakoś inaczej spojrzeć na świat... Zwykły powrót do ciepłego miejsca, a sprawił tyle radości i ulgi... Na co dzień nie doceniamy tego, że mamy schronienie, ciepły kąt i trochę jedzenia - traktujemy to, jak coś oczywistego... A szkoda.

    OdpowiedzUsuń