Choć na ulicach leżało trochę śniegu pogoda była średnio
zimowa, zwłaszcza, że temperatura przeważała na stronę dodatnią. Jednak
wieczorem kiedy wracaliśmy ze spaceru dopadła nas gęsta śnieżyca… płatki śniegu
wyglądały jak piłeczki ping-pongowe i spadały z nieba w ilościach hurtowych.
Przez jakieś pół godziny wszędzie panowała śniegowa zawierucha ale kiedy już
wyglądaliśmy jak bałwany cali oblepieni na biało zaczęło się nam to podobać.
Śmialiśmy się i żartowaliśmy wracając do domu. Przybyło kilkanaście centymetrów
śniegu, ale prognozy mówiły, że ma się uspokoić. Więc i my byliśmy spokojni, bo
w końcu jutro pogoda musiała się nam udać. Planowaliśmy tę wycieczkę od dawna,
wyrwać się we dwójkę gdzieś z dala od ludzi… mieć się tylko dla siebie
nawzajem. Tylko ja i ONA, tylko my. Cieszyliśmy się na tę chwilę mając w
perspektywie późniejszą imprezę sylwestrową. Mieliśmy wyjeżdżać we wtorek i
wracać w środę by zdążyć na świętowanie nowego roku. Wszystko było zaplanowane,
wybrałem dla nas trasę i zarezerwowałem nocleg. Zapowiadała się piękna pogoda i
niezapomniane widoki. Przed snem wyobrażałem sobie dziką aurę bieszczadzkich
lasów pogrążonych w białej szacie i wyobraźnia tworzyła mi pod powiekami
zniewalające obrazki. Mieliśmy podążyć niebieską nitką niebieskiego szlaku
prowadzącą z Widełek przez Bukowe Berdo, Krzemień, Przełęcz Goprowską, pod
Tarnicą aż do wsi Wołosate. Znałem bardzo dobrze odcinek przy Przełęczy,
Tarnicy i Wołosatego, a i na Krzemieniu również byłem zahaczając o kawałek
Berda… jednak nigdy nie szedłem od tej drugiej strony, którą mieliśmy podążać
tym razem. Tylko ja i ONA i bieszczadzka przygoda, ahoj!
Gdybym
powiedział, że rano wstaliśmy rześko niczym świetnie wyszkolony żołnierz
Marines to grubo bym przesadził. Jednak „pan generał budzik” doprowadził nas do
pionu swoimi metodami. Z delikatnymi problemami zjedliśmy śniadanie, ubraliśmy
się i spakowali by kilka minut przed godziną siódmą być na dworcu. Wtorkowy
poranek był przede wszystkim okropnie ciemny, jeszcze głęboko nocny. Na
termometrze było pięć stopni poniżej zera, w ciągu dnia miało się ocieplić.
Autobus relacji Sanok – Ustrzyki Górne przez Ustrzyki Dolne. Właśnie transport
wydawał mi się najmniej fantazyjnym etapem wycieczki. ONA też nie widziała w
tej blaszanej puszcze nic przyjemnego… ciasno, zimno i w ogóle. Czekając na
autobus po raz pierwszy zauważyłem na jej twarzy jakieś zdenerwowanie. Autosan
przyjechał nadzwyczaj o czasie i ruszyliśmy w blisko dwugodzinną podróż. W
sumie niby kawałek… ale jazda takim gruchotem to żadna atrakcja. Po drodze
mogliśmy obserwować jak ten smolisto czarny poranek zamienia się w jasny dzień
rozświetlony słońcem i odbijającym jego promienie śniegiem. Jechaliśmy tak mocno
przytuleni na ostatnich siedzeniach gapiąc w zamarznięte szyby co chwila
sprzątając z nich parę i szron. Nie mogłem się powstrzymać od robienia na nim
dziwnych szlaczków. Było już jasno i dość przyjemnie kiedy zbliżaliśmy się do
naszego przystanku w Widełkach. Przystanek był już tuż-tuż i po chwili
wysiadaliśmy z peerelowskiego wehikułu sanockiej fabryki. Pierwsze co
poczuliśmy na zewnątrz to podejrzanie przenikający powiew wiatru, który
przypomniał nam o rękawiczkach. ONA jako rasowy zmarzluch przywdziała
najcięższą podręczną artylerię ciepłowniczą. Zerknęliśmy na mapkę przed
wejściem na szlak i mogliśmy ruszać. Chiromantą nie jestem, ale ta ścieżka na
mapie musiała wróżyć rewelacyjną przygodę.
Okazało
się, że początek ścieżki wiedzie wzdłuż trasy dla ciężkiego sprzętu
wyrębującego drzewo. Mijaliśmy drwali ładujących metrówki na paki wielkich
wozów. Zawsze się zastanawiałem czy oni nie mają poczucia winy i świadomości
barbarzyństwa jakim się zajmują … pewnie nie. Po kilku minutach szlak skręcał w
prawo w głąb regularnego lasu, kiedy obróciliśmy się w wiodącym kierunku
zauważyliśmy w tym samym momencie pierwszą przeszkodę. Potoczek. Nie
zamarznięty. Gdyby to był komiks to nad naszymi głowami pojawiłby się zapewne
obłoczek o treści mniej więcej: „Kurwa, naprawdę?” Popatrzyliśmy się na siebie
porozumiewawczo by zbadać teren. Zeszliśmy z ubitej drogi na trawę przykrytą
delikatnie cienką warstwą śniegu. Po kilku krokach moją stopę otoczyła nagle
zasysająca kałuża ukryta tajemniczo kilka metrów od brzegu potoku, który płynął
dość wartko. Ja lekko ugrzęzłem a ONA sprytnie ominęła bajoro zbliżając się do
któregoś z dopływów Wołosatki. Dużym susem skoczyłem w jej stronę i patrzyliśmy
razem analizując sytuację. „Huston mamy problem” pomyślałem.
- To
którędy teraz pójdziemy? – zapytała ONA jakby oczekując, że będę znał
odpowiedź.
- Yy, z
tego co widzę to nie ma innej opcji, niż
ta która stoi przed nami.
- No
chyba żartujesz. Przecież tu się nie da przejść, woda po łydki i żadnego
przejścia.
-
Zaraz, zaraz, coś wykombinujemy. No bo co, my byśmy nie dali rady?
- Ja
tam nie idę.
Jednak znałem odpowiedź.
Odpowiedź była taka, że trzeba przejść ten pieprzony strumyk dokładnie w tym
miejscu.
-
Popatrz, wykorzystamy ten mały przełom przy którym leży ten kawał drzewa.
- Że
niby jak?
- No zaraz to sprawdzę. Wejdę tu
sobie powolutku i sprawdzę czy to jest stabilne. No i wtedy dawaj do skoku.
Będzie git.
- Ty może skoczysz, ale ja na
pewno nie. Nie dam rady!
- Dasz, dasz.
W najwęższym miejscu – jedynym
które się nadawało – rzeczka miała szerokość około metra, ale jakby wcześniej
przygotowany leżał tam dość duży kawał drzewa, który ułatwiał desant. Stanąłem
ostrożnie i poczułem, że klocek nie jest w doskonałym stanie i mocno
próchnieje. Okazało się, że jednak jest w miarę stabilnie… popatrzyłem na NIĄ.
Miała w oczach lekkie przerażenie i wpatrywała się w miejsce gdzie moje buty
stykały się z drzewem. Pokiwała głową w sposób w jaki Bułgarzy wyrażają
niewerbalne „tak”, dodając kilkukrotnie „nie, nie, nie…”. Musiałem przypomnieć
jej, jak parę miesięcy wcześniej namówiłem ją na przejście bosymi stopami po
zimnym potoku w Berehah – „Wtedy dałaś radę to teraz też dasz, tylko trzeba się
zdecydować”.
- No zobacz, ja stoję tutaj –
nawet na jednej nodze, kiwam się i nic się nie dzieje. Ten klocek jest stabilny
i spokojnie można po nim chodzić. Baa, i skakać też można.
- Ale Ty utrzymasz równowagę a
ja nie.
- Utrzymasz, przecież tu jest
szeroko na dwie Twoje stópki.
- Ale nie zrobię takiego dużego
kroku, nie skoczę. Nie moja wina, że masz taką dziewczynę ciamajdę.
- Ja Ci dam! Pokażę Ci jak to
zrobić a ty powtórzysz ten sam motyw, prosta sprawa, nie ma co dygać.
- Nie zrobię takiego kroku,
rozumiesz?!
Cały czas stojąc na drewnie
obróciłem się w stronę naszego nieszczęsnego potoku stawiając „tiptopy” –jak w
dzieciństwie - but przy bucie. Stałem na krańcu klocka i przede mną tylko
lodowata woda głębokości po łydki i kamienisty brzeg drugiej upragnionej strony.
Żeby się tam przedostać brakowało mi jeszcze jakieś czterdzieści centymetrów
może mniej, wystarczyło zrobić duży krok lub mały skok… Ciężko było się
zdecydować, ale kiedy usłyszałem „Kuba, przestań, pójdziemy którędy indziej,
poszukamy drogi” stanąłem na lewej nodze by przez ułamek sekundy mieć
wątpliwość czy nie runę do wody i odepchnąłem się z wyczuciem lądując po
drugiej stronie. Ha, zwycięstwo, wygrana, victoria!
- No i
widzisz, że się da? Teraz czas na Ciebie, musisz tylko zrobić to samo co ja i
po kłopocie.
- Taa,
jasne… zabiję Cię.
Musiałem pertraktować,
wymieniając wszystkie powody dla których to nie jest głupi pomysł i dla których
to musi się udać. Czułem się jak handlarz używanego samochodu. Po kilku
minutach udało mi się, ONA czyli największy uparciuch świata dała się przekonać
do – muszę przyznać szalonego – mojego pomysłu. To jakbym rzeczywiście sprzedał
ten mocno używany samochód. Po moim skoku kłoda podejrzanie zmieniła swoje
położenie i jakby straciła przyczepność do dna… ale moja dziewczyna dzielnie
ustawiła się na niej badawczo obserwując. Decyzja nie była dla NIEJ łatwa, ale
udało jej się to zrobić bez najmniejszego szwanku. Skoczyła wpadając w me
ramiona i przytulając się mocno z bananowatym uśmiechem dumy po wykonanej misji.
Dostałem buziaka i miłą deklarację brzmiącą „Takie rzeczy robię tylko dla
ciebie”. Zaśmiałem się i popatrzyliśmy w tym samym momencie na naszą pomocną
kłodę, która rozpadła się na części i zaczynała powoli odpływać z nurtem. Myślałem,
że tak się zdarza tylko w filmach akcji. Wolałem nie komentować, ONA zresztą
też. Złapałem ją za rękawiczkową dłoń i ruszyliśmy w kierunku gdzie ścieżka
zaczynała zaznaczać stopniowo swoją stromiznę.
Była godzina ok. 9:30. Tabliczka
„szlakowskazu” pokazywała, że do wiaty trzeba maszerować półtora godziny, a do
skrzyżowania szlaków na grani około dwóch i pół godziny. Świetnie – pomyślałem
– będziemy mogli przystanąć i zrobić dłuższe przerwy na kanapki i ciepłą
herbatę. Swoją drogą to jedne z najlepszych momentów podczas wędrówki... wolno
przeżuwając można spokojnie obserwować otaczający krajobraz. Poza tym pierwsza
wiata jest najważniejsza, organizm się przyzwyczaja, zadyszka znika i dopiero
można podkręcić obroty na te właściwe by z gracją wejść na szczyt.
Pierwsze podejście było bardzo
strome, bardziej niż się spodziewałem, zawłaszcza, że ścieżka prowadząca wśród
niskich krzaków była dość kręta zawijając się co chwila w inną stronę. Szliśmy
wydrążoną drogą wśród dość gęstego podszytu, który był w dziwaczny sposób
ozdobiony śniegiem. Widać było, że tym fragmentem da się jeszcze podjeżdżać na
quadzie czy innej maszynie … głębokie ślady kół były przykryte jesienną warstwą
liści i zimową warstwą śniegu. Podłoże było podejrzane i trzeba było ostrożnie
stawiać kroki. ONA poczuła pierwszy mocny atak zadyszki. Pierwszy króciuteńki
przystanek na złapanie oddechu.
- Jezuu, gdzie Ty mnie
prowadzisz? – pół żartem pół serio zapytała z uśmiechem na twarzy.
- Noo do góry kochanie – nie ma
to jak odpowiedź na pytanie retoryczne.
- Ja już stara jestem, nie ta
kondycja, zabić mnie chcesz? – z jeszcze większą dozą zabawnej ironii.
- Nie wariuj, przecież będziemy
sobie szli pomału – odpowiedziałem spokojnie.
- Jak nie dojdę to będziesz mnie
nosił – tym razem mnie rozśmieszyła swoją miną i jej przytaknąłem.
Po
kilku minutach byliśmy już rozgrzani, marsz przyjemnie podgrzał temperaturę
wewnątrz szczelnie zapiętych kurtek. Zapomnieliśmy o zimnie mogąc skupić się na
wędrówce i podziwianiu pięknych okoliczności przyrody. Okolica stopniowo coraz
bardziej bielała, nie było już nigdzie jesiennych liści, za to wszędzie był
śnieg i pokryte nim wysokie świerki. Można było poczuć, że zima pokazuje kto
tutaj rządzi chwaląc się idealnie białą konsystencją, która otaczała wszystko dookoła. Nigdy nie byłem fanem tej pory roku, ani tym bardziej ONA …
ale byliśmy zachwyceni, oglądając wszystko co tylko było w zasięgu naszych oczu. Przeskanowaliśmy to co w poziomie i to co w pionie nie mogąc oderwać
wzroku. Przez dłuższą chwilę wypatrywaliśmy u szczytu drzew dzięcioła
stukającego uporczywie w korę.
- Eee, nie ma żadnego dzięcioła.
Zima przecież jest, śpią na pewno. To przecież drzewa się kołyszą z wiatrem
wydając takie przerażające dźwięki.
- Ale z nas głupki, od razu
mogliśmy o tym pomyśleć. Zawiążę buta i idziemy.
Przez
poluzowane sznurówki do cholewki jej buta wpadło trochę śniegu, który nie
chciał stamtąd wylecieć. Z kolei na moich spodniach zaczęły zalegać grudki
przyklejającego się lodu, zrobiły się troszkę cięższe. Wykorzystaliśmy ten
dłuższy postój na małą sesję zdjęciową – ONA obcykała aparatem mnie, a ja
piękną perspektywę uginających się pod ciężarem puchu roślin. Było to już
miejsce gdzie zacząłem wypatrywać obiecanej na samym początku szlaku wiaty.
Szliśmy już dwie godziny a jeszcze do niej nie dotarliśmy. Miałem ochotę na
herbatę i kanapkę. ONA też. Nasze małe przerwy stawały się coraz dłuższe i
częstsze.
Ścieżka
biegła w górę i w dół, raz stromo raz płasko. Ciągłe zmiany tempa marszu
zaczęły nas męczyć. Nie mogliśmy złapać rytmu i ciągle robiliśmy małe kilkudziesięciosekundowe
przystanki – coraz więcej i więcej. Najpierw co sto metrów, później co
pięćdziesiąt, co dwadzieścia … Widziałem, że moja dzielna dziewczyna jest zmęczona.
Coraz dosadniej mogłem to też usłyszeć, bo zaczęła zdecydowanie narzekać.
- Kuba, no kiedy ten las się
skończy? Chcę odpocząć, moje nogi nie dają rady, w ogóle mnie nie niosą. Ciężko
mi.
- Mnie też wkurza ten las, bo już
dawno powinna być wiata… Choć wydaje mi się, że minęliśmy ją przez nieuwagę.
Albo nie ma jej wcale. No ale na pewno za chwilę ujrzymy grań.
- Nie dojdę. Mówiłam, że nie
dojdę, że nie dam rady. Zaraz się stąd wrócę…
- Zróbmy przerwę – jedzenie i
ciepłe picie, okej?
Zjedliśmy już chyba drugą kanapkę
i dogrzaliśmy się termosowo śmierdzącą herbatą. Ciało już nie grzało tak mocno
jak na samym początku wspinaczki. Było około południa i wybijała trzecia
godzina marszu… a przed nami las, las, las i ciągle tylko las. Zacząłem się
niepokoić, że rzeczywiście nie minęliśmy żadnej wiaty i spoglądając na zegarek
pomyślałem, że możemy być mocno spóźnieni. Według „szlakowskazu” półtorej
godziny temu powinniśmy mijać tę cholerną chatkę… to by znaczyło, że idziemy co
najmniej dwa razy wolniej niż przewidziano – pomyślałem. Idąc pierwszy
zobaczyłem na ścieżce ślady zwierzęcych łap – nie dałem jednak tego po sobie
poznać i zatarłem (prawdopodobnie) wilcze odciski. Wiedziałem, że od dawna nikt
nie szedł tym szlakiem, nie było żadnych innych śladów – świadomość, że w
okolicy jesteśmy tylko my i wilki nie była pocieszająca.
Starałem się jednak myśleć pozytywnie i wykorzystać to, że akurat teren się troszkę wypłaszczył i chwyciłem JĄ pod rękę by dodać jej otuchy. Przeszliśmy ten fragment spokojnie i po chwili ukazał nam się niebywały widok… polanka między jedną częścią lasu a drugą. Nasze zmęczenie na chwilę zniknęło by pozwolić nam napawać się tym widokiem. Krajobraz był jakby wyciągnięty wprost z filmu o Narni i nie zdziwilibyśmy się gdyby za chwilę z niewiadomokąd wyskoczył jakiś faun z różkami i nogami jelenia. Dopiero teraz mogliśmy zauważyć kolor nieba, który zrobił się szaro-niebieski i ładnie komponował się z tym mistycznie tajemniczym miejscem. Biel była w tym miejscu przytłaczająca, w pewnym momencie poczułem przechodzące moje ciało dreszcze podniecenia. Może to tutaj kończy się ten bezkresny dotąd las (?). Czułem się jakby to naprawdę było wejście do innej krainy i weszliśmy w nią z nową falą energii.
CIĄG DALSZY NASTĄPI... (bo jest już napisany)
Mam nadzieję, że druga część była już mniej marudna :D
OdpowiedzUsuńAle naprawdę podziwiam Twoją dziewczynę i Ciebie, że udało Ci się ją przekonać najpierw do tego kamyka a później zaciągnąć na ten szczyt :D Zwłaszcza, że jest zmarźluchem :P Ja na pewno nie dałabym rady :D
Ważne, że te wszystkie męki się opłaciły. Widok był znakomity i dodał Wam energii. Na pewno poczuliście się też dumni z samych siebie i siebie nawzajem a dziewczyna była Ci wdzięczna, że jednak ją przekonałeś :D
Co do Twojego postu postanowiłam Ci odpisać u Ciebie, jeśli Ci to nie przeszkadza. :)
OdpowiedzUsuńI jeszcze chciałam Cię tak organizacyjnie powiadomić, że nie działa przycisk od komentarzy, dopiero po kliknięciu w tytuł notki pojawiają się komentarze, nie wiem czemu tak :/ Ale inne osoby też mogą mieć problemy ze skomentowaniem a mogą nie być tak "sprytne" jak ja xD Zobacz, czy u Ciebie jest z tym ok :)
I co do właśnie zakończenia. Boję się, że zaczynam się domyślać zakończenia i myśli moje są bardzo złe. Mam nadzieję, że chociaż rozwiejesz moje wątpliwości i napiszesz, że zakończenie jest jednak dobre. :)
Magiczny opis. Od razu wyobrażam sobie zimę, ale taką z prawdziwego zdarzenia, z ośnieżonymi drzewami, ze szronem na pajęczynach (wyjątkowo lubię ten widok!), z temperaturą sięgającą sporo poniżej zera...i z tą drugą osobą obok. Lubię tę porę roku, choć na dłuższą metę robi się dosyć męcząca.
OdpowiedzUsuńDziękuję za komentarze, które zostawiłeś u mnie. Nie słyszałam nigdy o miejscu takim jak "Aurovolle", ale sama nazwa skłoniła mnie do tego, aby o nim poczytać. Zaintrygowało mnie, choć natrafiłam na zdania mówiące o tym, że "poczucie wspólnoty dawno już w tym miasteczku zniknęło", a to dosyć przykre, bo przecież miasteczko powstało przez ludzi, którzy dążyli do jedności... Zawsze zastanawiam się w takich chwilach, jak to wszystko wyglądałoby z mojej perspektywy..
Jeśli chodzi o moje "sny o wakacjach", to ujmę to w osobnym poście, w którym zamierzam opisać mniej więcej plany (które pewnie i tak ulegną zmianie, bo trudno jest konkretnie planować, mając tylko minimum pieniędzy, namiot i swoje nogi:). Takie moje małe pojęcie szczęścia...zapomnieć na jakiś czas o codzienności, o jakichkolwiek dobrach materialnych...żyć ze swoją "odwagą"...:)
Pozdrawiam!
W takim razie strasznie zazdroszczę wyjazdów "za jeden uśmiech". Ja dopiero niedawno zdobyłam do tego odwagę. Wiem, że istnieje możliwość podróży za minimum...ale często łapię sama siebie na tym, że zastanawiam się "co będzie jeśli...", "czy starczy mi pieniędzy i czy przypadkiem gdzieś nie utknę i nie będę miała jak wrócić..."... Można powiedzieć, że jestem raczej odważna, żadne lasy, ciemności itp mnie nie przerażają (tym bardziej, że wyjeżdżam z kimś, nie sama), ale dopiero niedawno pokonałam największą fobię w swoim życiu...społeczną. I właśnie tego najbardziej się obawiam...czy będę potrafiła nawiązać kontakt z ludźmi, który w podróżach jest chyba najważniejszy... Chcę jednak sama sobie udowodnić, że dam radę. Muszę tylko zlikwidować w sobie te wątpliwości...
Usuńale mi się to fajnie czytało :) poświęcenie dla swojego faceta - najlepiej!
OdpowiedzUsuńwycieczka ma niezwykły klimat, uwielbiam Twoje opisy.
oficjalnie przepraszam Sanok za złą odmianę, dzięki za poprawienie mnie, sama jestem wrażliwa na błędy językowe, więc teraz mi głupio :D
podobało mi się, choć byliśmy poza sezonem i nic się nie działo, ale widoki przednie ;)
Aż mi się smutno zrobiło. Miałam na urlop jechać w góry, ale się rozmyśliłam, bo pojadę później, a jak przyszło co do czego, to się okazuje, że za szybko sobie szlakami nie połażę. No, ale ten post jeszcze bardziej utwierdził mnie w przekonaniu, że nie lubię łazić po górach zimą :)
OdpowiedzUsuńPo tej przygodzie jeszcze bardziej nie lubię zimy, a i chyba zaczęłam bać się gór...
Usuń