wtorek, 19 maja 2015

To miała być przygoda... cz.1

                Choć na ulicach leżało trochę śniegu pogoda była średnio zimowa, zwłaszcza, że temperatura przeważała na stronę dodatnią. Jednak wieczorem kiedy wracaliśmy ze spaceru dopadła nas gęsta śnieżyca… płatki śniegu wyglądały jak piłeczki ping-pongowe i spadały z nieba w ilościach hurtowych. Przez jakieś pół godziny wszędzie panowała śniegowa zawierucha ale kiedy już wyglądaliśmy jak bałwany cali oblepieni na biało zaczęło się nam to podobać. Śmialiśmy się i żartowaliśmy wracając do domu. Przybyło kilkanaście centymetrów śniegu, ale prognozy mówiły, że ma się uspokoić. Więc i my byliśmy spokojni, bo w końcu jutro pogoda musiała się nam udać. Planowaliśmy tę wycieczkę od dawna, wyrwać się we dwójkę gdzieś z dala od ludzi… mieć się tylko dla siebie nawzajem. Tylko ja i ONA, tylko my. Cieszyliśmy się na tę chwilę mając w perspektywie późniejszą imprezę sylwestrową. Mieliśmy wyjeżdżać we wtorek i wracać w środę by zdążyć na świętowanie nowego roku. Wszystko było zaplanowane, wybrałem dla nas trasę i zarezerwowałem nocleg. Zapowiadała się piękna pogoda i niezapomniane widoki. Przed snem wyobrażałem sobie dziką aurę bieszczadzkich lasów pogrążonych w białej szacie i wyobraźnia tworzyła mi pod powiekami zniewalające obrazki. Mieliśmy podążyć niebieską nitką niebieskiego szlaku prowadzącą z Widełek przez Bukowe Berdo, Krzemień, Przełęcz Goprowską, pod Tarnicą aż do wsi Wołosate. Znałem bardzo dobrze odcinek przy Przełęczy, Tarnicy i Wołosatego, a i na Krzemieniu również byłem zahaczając o kawałek Berda… jednak nigdy nie szedłem od tej drugiej strony, którą mieliśmy podążać tym razem. Tylko ja i ONA i bieszczadzka przygoda, ahoj!

                Gdybym powiedział, że rano wstaliśmy rześko niczym świetnie wyszkolony żołnierz Marines to grubo bym przesadził. Jednak „pan generał budzik” doprowadził nas do pionu swoimi metodami. Z delikatnymi problemami zjedliśmy śniadanie, ubraliśmy się i spakowali by kilka minut przed godziną siódmą być na dworcu. Wtorkowy poranek był przede wszystkim okropnie ciemny, jeszcze głęboko nocny. Na termometrze było pięć stopni poniżej zera, w ciągu dnia miało się ocieplić. Autobus relacji Sanok – Ustrzyki Górne przez Ustrzyki Dolne. Właśnie transport wydawał mi się najmniej fantazyjnym etapem wycieczki. ONA też nie widziała w tej blaszanej puszcze nic przyjemnego… ciasno, zimno i w ogóle. Czekając na autobus po raz pierwszy zauważyłem na jej twarzy jakieś zdenerwowanie. Autosan przyjechał nadzwyczaj o czasie i ruszyliśmy w blisko dwugodzinną podróż. W sumie niby kawałek… ale jazda takim gruchotem to żadna atrakcja. Po drodze mogliśmy obserwować jak ten smolisto czarny poranek zamienia się w jasny dzień rozświetlony słońcem i odbijającym jego promienie śniegiem. Jechaliśmy tak mocno przytuleni na ostatnich siedzeniach gapiąc w zamarznięte szyby co chwila sprzątając z nich parę i szron. Nie mogłem się powstrzymać od robienia na nim dziwnych szlaczków. Było już jasno i dość przyjemnie kiedy zbliżaliśmy się do naszego przystanku w Widełkach. Przystanek był już tuż-tuż i po chwili wysiadaliśmy z peerelowskiego wehikułu sanockiej fabryki. Pierwsze co poczuliśmy na zewnątrz to podejrzanie przenikający powiew wiatru, który przypomniał nam o rękawiczkach. ONA jako rasowy zmarzluch przywdziała najcięższą podręczną artylerię ciepłowniczą. Zerknęliśmy na mapkę przed wejściem na szlak i mogliśmy ruszać. Chiromantą nie jestem, ale ta ścieżka na mapie musiała wróżyć rewelacyjną przygodę.



                
                Okazało się, że początek ścieżki wiedzie wzdłuż trasy dla ciężkiego sprzętu wyrębującego drzewo. Mijaliśmy drwali ładujących metrówki na paki wielkich wozów. Zawsze się zastanawiałem czy oni nie mają poczucia winy i świadomości barbarzyństwa jakim się zajmują … pewnie nie. Po kilku minutach szlak skręcał w prawo w głąb regularnego lasu, kiedy obróciliśmy się w wiodącym kierunku zauważyliśmy w tym samym momencie pierwszą przeszkodę. Potoczek. Nie zamarznięty. Gdyby to był komiks to nad naszymi głowami pojawiłby się zapewne obłoczek o treści mniej więcej: „Kurwa, naprawdę?” Popatrzyliśmy się na siebie porozumiewawczo by zbadać teren. Zeszliśmy z ubitej drogi na trawę przykrytą delikatnie cienką warstwą śniegu. Po kilku krokach moją stopę otoczyła nagle zasysająca kałuża ukryta tajemniczo kilka metrów od brzegu potoku, który płynął dość wartko. Ja lekko ugrzęzłem a ONA sprytnie ominęła bajoro zbliżając się do któregoś z dopływów Wołosatki. Dużym susem skoczyłem w jej stronę i patrzyliśmy razem analizując sytuację. „Huston mamy problem” pomyślałem.

                - To którędy teraz pójdziemy? – zapytała ONA jakby oczekując, że będę znał odpowiedź.
                - Yy, z tego co widzę  to nie ma innej opcji, niż ta która stoi przed nami.
                - No chyba żartujesz. Przecież tu się nie da przejść, woda po łydki i żadnego przejścia.
                - Zaraz, zaraz, coś wykombinujemy. No bo co, my byśmy nie dali rady?
                - Ja tam nie idę.

Jednak znałem odpowiedź. Odpowiedź była taka, że trzeba przejść ten pieprzony strumyk dokładnie w tym miejscu.

                - Popatrz, wykorzystamy ten mały przełom przy którym leży ten kawał drzewa.
                - Że niby jak?
                - No zaraz to sprawdzę. Wejdę tu sobie powolutku i sprawdzę czy to jest stabilne. No i wtedy dawaj do skoku. Będzie git.
                - Ty może skoczysz, ale ja na pewno nie. Nie dam rady!
                - Dasz, dasz.

W najwęższym miejscu – jedynym które się nadawało – rzeczka miała szerokość około metra, ale jakby wcześniej przygotowany leżał tam dość duży kawał drzewa, który ułatwiał desant. Stanąłem ostrożnie i poczułem, że klocek nie jest w doskonałym stanie i mocno próchnieje. Okazało się, że jednak jest w miarę stabilnie… popatrzyłem na NIĄ. Miała w oczach lekkie przerażenie i wpatrywała się w miejsce gdzie moje buty stykały się z drzewem. Pokiwała głową w sposób w jaki Bułgarzy wyrażają niewerbalne „tak”, dodając kilkukrotnie „nie, nie, nie…”. Musiałem przypomnieć jej, jak parę miesięcy wcześniej namówiłem ją na przejście bosymi stopami po zimnym potoku w Berehah – „Wtedy dałaś radę to teraz też dasz, tylko trzeba się zdecydować”.

- No zobacz, ja stoję tutaj – nawet na jednej nodze, kiwam się i nic się nie dzieje. Ten klocek jest stabilny i spokojnie można po nim chodzić. Baa, i skakać też można.
- Ale Ty utrzymasz równowagę a ja nie.
- Utrzymasz, przecież tu jest szeroko na dwie Twoje stópki.
- Ale nie zrobię takiego dużego kroku, nie skoczę. Nie moja wina, że masz taką dziewczynę ciamajdę.
- Ja Ci dam! Pokażę Ci jak to zrobić a ty powtórzysz ten sam motyw, prosta sprawa, nie ma co dygać.
- Nie zrobię takiego kroku, rozumiesz?!

Cały czas stojąc na drewnie obróciłem się w stronę naszego nieszczęsnego potoku stawiając „tiptopy” –jak w dzieciństwie - but przy bucie. Stałem na krańcu klocka i przede mną tylko lodowata woda głębokości po łydki i kamienisty brzeg drugiej upragnionej strony. Żeby się tam przedostać brakowało mi jeszcze jakieś czterdzieści centymetrów może mniej, wystarczyło zrobić duży krok lub mały skok… Ciężko było się zdecydować, ale kiedy usłyszałem „Kuba, przestań, pójdziemy którędy indziej, poszukamy drogi” stanąłem na lewej nodze by przez ułamek sekundy mieć wątpliwość czy nie runę do wody i odepchnąłem się z wyczuciem lądując po drugiej stronie. Ha, zwycięstwo, wygrana, victoria!

                - No i widzisz, że się da? Teraz czas na Ciebie, musisz tylko zrobić to samo co ja i po kłopocie.
                - Taa, jasne… zabiję Cię.

Musiałem pertraktować, wymieniając wszystkie powody dla których to nie jest głupi pomysł i dla których to musi się udać. Czułem się jak handlarz używanego samochodu. Po kilku minutach udało mi się, ONA czyli największy uparciuch świata dała się przekonać do – muszę przyznać szalonego – mojego pomysłu. To jakbym rzeczywiście sprzedał ten mocno używany samochód. Po moim skoku kłoda podejrzanie zmieniła swoje położenie i jakby straciła przyczepność do dna… ale moja dziewczyna dzielnie ustawiła się na niej badawczo obserwując. Decyzja nie była dla NIEJ łatwa, ale udało jej się to zrobić bez najmniejszego szwanku. Skoczyła wpadając w me ramiona i przytulając się mocno z bananowatym uśmiechem dumy po wykonanej misji. Dostałem buziaka i miłą deklarację brzmiącą „Takie rzeczy robię tylko dla ciebie”. Zaśmiałem się i popatrzyliśmy w tym samym momencie na naszą pomocną kłodę, która rozpadła się na części i zaczynała powoli odpływać z nurtem. Myślałem, że tak się zdarza tylko w filmach akcji. Wolałem nie komentować, ONA zresztą też. Złapałem ją za rękawiczkową dłoń i ruszyliśmy w kierunku gdzie ścieżka zaczynała zaznaczać stopniowo swoją stromiznę.

Była godzina ok. 9:30. Tabliczka „szlakowskazu” pokazywała, że do wiaty trzeba maszerować półtora godziny, a do skrzyżowania szlaków na grani około dwóch i pół godziny. Świetnie – pomyślałem – będziemy mogli przystanąć i zrobić dłuższe przerwy na kanapki i ciepłą herbatę. Swoją drogą to jedne z najlepszych momentów podczas wędrówki... wolno przeżuwając można spokojnie obserwować otaczający krajobraz. Poza tym pierwsza wiata jest najważniejsza, organizm się przyzwyczaja, zadyszka znika i dopiero można podkręcić obroty na te właściwe by z gracją wejść na szczyt.

Pierwsze podejście było bardzo strome, bardziej niż się spodziewałem, zawłaszcza, że ścieżka prowadząca wśród niskich krzaków była dość kręta zawijając się co chwila w inną stronę. Szliśmy wydrążoną drogą wśród dość gęstego podszytu, który był w dziwaczny sposób ozdobiony śniegiem. Widać było, że tym fragmentem da się jeszcze podjeżdżać na quadzie czy innej maszynie … głębokie ślady kół były przykryte jesienną warstwą liści i zimową warstwą śniegu. Podłoże było podejrzane i trzeba było ostrożnie stawiać kroki. ONA poczuła pierwszy mocny atak zadyszki. Pierwszy króciuteńki przystanek na złapanie oddechu.

- Jezuu, gdzie Ty mnie prowadzisz? – pół żartem pół serio zapytała z uśmiechem na twarzy.
- Noo do góry kochanie – nie ma to jak odpowiedź na pytanie retoryczne.
- Ja już stara jestem, nie ta kondycja, zabić mnie chcesz? – z jeszcze większą dozą zabawnej ironii.
- Nie wariuj, przecież będziemy sobie szli pomału – odpowiedziałem spokojnie. 
- Jak nie dojdę to będziesz mnie nosił – tym razem mnie rozśmieszyła swoją miną i jej przytaknąłem.

                Po kilku minutach byliśmy już rozgrzani, marsz przyjemnie podgrzał temperaturę wewnątrz szczelnie zapiętych kurtek. Zapomnieliśmy o zimnie mogąc skupić się na wędrówce i podziwianiu pięknych okoliczności przyrody. Okolica stopniowo coraz bardziej bielała, nie było już nigdzie jesiennych liści, za to wszędzie był śnieg i pokryte nim wysokie świerki. Można było poczuć, że zima pokazuje kto tutaj rządzi chwaląc się idealnie białą konsystencją, która otaczała wszystko dookoła. Nigdy nie byłem fanem tej pory roku, ani tym bardziej ONA … ale byliśmy zachwyceni, oglądając wszystko co tylko było w zasięgu naszych oczu. Przeskanowaliśmy to co w poziomie i to co w pionie nie mogąc oderwać wzroku. Przez dłuższą chwilę wypatrywaliśmy u szczytu drzew dzięcioła stukającego uporczywie w korę.
               
- Eee, nie ma żadnego dzięcioła. Zima przecież jest, śpią na pewno. To przecież drzewa się kołyszą z wiatrem wydając takie przerażające dźwięki.
- Ale z nas głupki, od razu mogliśmy o tym pomyśleć. Zawiążę buta i idziemy.



                Przez poluzowane sznurówki do cholewki jej buta wpadło trochę śniegu, który nie chciał stamtąd wylecieć. Z kolei na moich spodniach zaczęły zalegać grudki przyklejającego się lodu, zrobiły się troszkę cięższe. Wykorzystaliśmy ten dłuższy postój na małą sesję zdjęciową – ONA obcykała aparatem mnie, a ja piękną perspektywę uginających się pod ciężarem puchu roślin. Było to już miejsce gdzie zacząłem wypatrywać obiecanej na samym początku szlaku wiaty. Szliśmy już dwie godziny a jeszcze do niej nie dotarliśmy. Miałem ochotę na herbatę i kanapkę. ONA też. Nasze małe przerwy stawały się coraz dłuższe i częstsze.

                Ścieżka biegła w górę i w dół, raz stromo raz płasko. Ciągłe zmiany tempa marszu zaczęły nas męczyć. Nie mogliśmy złapać rytmu i ciągle robiliśmy małe kilkudziesięciosekundowe przystanki – coraz więcej i więcej. Najpierw co sto metrów, później co pięćdziesiąt, co dwadzieścia … Widziałem, że moja dzielna dziewczyna jest zmęczona. Coraz dosadniej mogłem to też usłyszeć, bo zaczęła zdecydowanie narzekać.
               
- Kuba, no kiedy ten las się skończy? Chcę odpocząć, moje nogi nie dają rady, w ogóle mnie nie niosą. Ciężko mi.
- Mnie też wkurza ten las, bo już dawno powinna być wiata… Choć wydaje mi się, że minęliśmy ją przez nieuwagę. Albo nie ma jej wcale. No ale na pewno za chwilę ujrzymy grań.
- Nie dojdę. Mówiłam, że nie dojdę, że nie dam rady. Zaraz się stąd wrócę…
- Zróbmy przerwę – jedzenie i ciepłe picie, okej?

Zjedliśmy już chyba drugą kanapkę i dogrzaliśmy się termosowo śmierdzącą herbatą. Ciało już nie grzało tak mocno jak na samym początku wspinaczki. Było około południa i wybijała trzecia godzina marszu… a przed nami las, las, las i ciągle tylko las. Zacząłem się niepokoić, że rzeczywiście nie minęliśmy żadnej wiaty i spoglądając na zegarek pomyślałem, że możemy być mocno spóźnieni. Według „szlakowskazu” półtorej godziny temu powinniśmy mijać tę cholerną chatkę… to by znaczyło, że idziemy co najmniej dwa razy wolniej niż przewidziano – pomyślałem. Idąc pierwszy zobaczyłem na ścieżce ślady zwierzęcych łap – nie dałem jednak tego po sobie poznać i zatarłem (prawdopodobnie) wilcze odciski. Wiedziałem, że od dawna nikt nie szedł tym szlakiem, nie było żadnych innych śladów – świadomość, że w okolicy jesteśmy tylko my i wilki nie była pocieszająca.

                Starałem się jednak myśleć pozytywnie i wykorzystać to, że akurat teren się troszkę wypłaszczył i chwyciłem JĄ pod rękę by dodać jej otuchy. Przeszliśmy ten fragment spokojnie i po chwili ukazał nam się niebywały widok… polanka między jedną częścią lasu a drugą. Nasze zmęczenie na chwilę zniknęło by pozwolić nam napawać się tym widokiem. Krajobraz był jakby wyciągnięty wprost z filmu o Narni i nie zdziwilibyśmy się gdyby za chwilę z niewiadomokąd wyskoczył jakiś faun z różkami i nogami jelenia. Dopiero teraz mogliśmy zauważyć kolor nieba, który zrobił się szaro-niebieski i ładnie komponował się z tym mistycznie tajemniczym miejscem. Biel była w tym miejscu przytłaczająca, w pewnym momencie poczułem przechodzące moje ciało dreszcze podniecenia. Może to tutaj kończy się ten bezkresny dotąd las (?). Czułem się jakby to naprawdę było wejście do innej krainy i weszliśmy w nią z nową falą energii.

               

CIĄG DALSZY NASTĄPI... (bo jest już napisany)

7 komentarzy:

  1. Mam nadzieję, że druga część była już mniej marudna :D
    Ale naprawdę podziwiam Twoją dziewczynę i Ciebie, że udało Ci się ją przekonać najpierw do tego kamyka a później zaciągnąć na ten szczyt :D Zwłaszcza, że jest zmarźluchem :P Ja na pewno nie dałabym rady :D
    Ważne, że te wszystkie męki się opłaciły. Widok był znakomity i dodał Wam energii. Na pewno poczuliście się też dumni z samych siebie i siebie nawzajem a dziewczyna była Ci wdzięczna, że jednak ją przekonałeś :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Co do Twojego postu postanowiłam Ci odpisać u Ciebie, jeśli Ci to nie przeszkadza. :)
    I jeszcze chciałam Cię tak organizacyjnie powiadomić, że nie działa przycisk od komentarzy, dopiero po kliknięciu w tytuł notki pojawiają się komentarze, nie wiem czemu tak :/ Ale inne osoby też mogą mieć problemy ze skomentowaniem a mogą nie być tak "sprytne" jak ja xD Zobacz, czy u Ciebie jest z tym ok :)

    I co do właśnie zakończenia. Boję się, że zaczynam się domyślać zakończenia i myśli moje są bardzo złe. Mam nadzieję, że chociaż rozwiejesz moje wątpliwości i napiszesz, że zakończenie jest jednak dobre. :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Magiczny opis. Od razu wyobrażam sobie zimę, ale taką z prawdziwego zdarzenia, z ośnieżonymi drzewami, ze szronem na pajęczynach (wyjątkowo lubię ten widok!), z temperaturą sięgającą sporo poniżej zera...i z tą drugą osobą obok. Lubię tę porę roku, choć na dłuższą metę robi się dosyć męcząca.

    Dziękuję za komentarze, które zostawiłeś u mnie. Nie słyszałam nigdy o miejscu takim jak "Aurovolle", ale sama nazwa skłoniła mnie do tego, aby o nim poczytać. Zaintrygowało mnie, choć natrafiłam na zdania mówiące o tym, że "poczucie wspólnoty dawno już w tym miasteczku zniknęło", a to dosyć przykre, bo przecież miasteczko powstało przez ludzi, którzy dążyli do jedności... Zawsze zastanawiam się w takich chwilach, jak to wszystko wyglądałoby z mojej perspektywy..

    Jeśli chodzi o moje "sny o wakacjach", to ujmę to w osobnym poście, w którym zamierzam opisać mniej więcej plany (które pewnie i tak ulegną zmianie, bo trudno jest konkretnie planować, mając tylko minimum pieniędzy, namiot i swoje nogi:). Takie moje małe pojęcie szczęścia...zapomnieć na jakiś czas o codzienności, o jakichkolwiek dobrach materialnych...żyć ze swoją "odwagą"...:)

    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W takim razie strasznie zazdroszczę wyjazdów "za jeden uśmiech". Ja dopiero niedawno zdobyłam do tego odwagę. Wiem, że istnieje możliwość podróży za minimum...ale często łapię sama siebie na tym, że zastanawiam się "co będzie jeśli...", "czy starczy mi pieniędzy i czy przypadkiem gdzieś nie utknę i nie będę miała jak wrócić..."... Można powiedzieć, że jestem raczej odważna, żadne lasy, ciemności itp mnie nie przerażają (tym bardziej, że wyjeżdżam z kimś, nie sama), ale dopiero niedawno pokonałam największą fobię w swoim życiu...społeczną. I właśnie tego najbardziej się obawiam...czy będę potrafiła nawiązać kontakt z ludźmi, który w podróżach jest chyba najważniejszy... Chcę jednak sama sobie udowodnić, że dam radę. Muszę tylko zlikwidować w sobie te wątpliwości...

      Usuń
  4. ale mi się to fajnie czytało :) poświęcenie dla swojego faceta - najlepiej!
    wycieczka ma niezwykły klimat, uwielbiam Twoje opisy.
    oficjalnie przepraszam Sanok za złą odmianę, dzięki za poprawienie mnie, sama jestem wrażliwa na błędy językowe, więc teraz mi głupio :D
    podobało mi się, choć byliśmy poza sezonem i nic się nie działo, ale widoki przednie ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. Aż mi się smutno zrobiło. Miałam na urlop jechać w góry, ale się rozmyśliłam, bo pojadę później, a jak przyszło co do czego, to się okazuje, że za szybko sobie szlakami nie połażę. No, ale ten post jeszcze bardziej utwierdził mnie w przekonaniu, że nie lubię łazić po górach zimą :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Po tej przygodzie jeszcze bardziej nie lubię zimy, a i chyba zaczęłam bać się gór...

      Usuń