sobota, 23 maja 2015

To miała być przygoda... cz.2

              Kontynuacja opowiadania o zimowej wyprawie, która to ponoć miała być przygodą. 
Tutaj możecie znaleźć >pierwszy odcinek< i zdecydować czy chcecie czytać drugi ;)

*********************************************************************************************************************************************

                Energia jednak nie starczyła na długo, gdy zobaczyliśmy jaka stromizna czeka na nas za tą przecudną polaną. ONA się załamała i czułem to w jej smutnym, zrezygnowanym głosie. Las się nie kończył a przechodził w kolejną fazę swojego zaawansowania. Przed nami stanęła góra która w niektórych miejscach wydawała się być pionowa… Śnieg na drzewach zakrywał wymalowane symbole niebieskiego szlaku. Dopiero po kilku minutach szczęśliwie wypatrzyłem niebieską farbę, która oznaczała miejsce ścieżki. Okazało się, że nitka prowadzi najłagodniejszym podejściem i nie jest aż tak źle jak myślałem. Niestety byłem w tym optymizmie sam bo ONA zaczynała wpadać w załamanie, widziałem, że ledwo stawia kroki, coraz bardziej powłócząc nogami. Miałem wrażenie, że jest na mnie zła, że ją tu zawlokłem… a może bardziej zła na siebie, że nie daje rady. Znowu co chwila stawaliśmy, tak „co chwila”, że zacząłem się rzeczywiście bać o tempo w jakim się poruszamy. Czułem jednak, że jesteśmy na takiej wysokości, że zaraz musi zacząć się połonina, zaraz znikną gęste drzewa i staniemy na grzbiecie Bukowego Berda. Droga szlaku zmieniła się nagle w korytarz, albo nawet i tunel prowadzący wśród niskich i bardzo gęsto postawionych drzew, które nadawały klaustrofobicznego wrażenia. Choć był to widok ciekawy i intrygujący to chyba nam obojgu przestawała się podobać ta pseudo Narnia. Coraz rzadziej się do siebie odzywaliśmy, ONA była widocznie zła i zrezygnowana. Ja też byłem zły – na siebie. Denerwowało mnie jej narzekanie i te ciągłe „antrakty” … jednak byłem cierpliwy bo wiedziałem, że to nie jej wina. Tylko moja. Zacząłem czuć presję, którą musiałem udźwignąć. Przez całą drogę pocieszałem ją jak tylko mogłem, dodawałem otuchy i siły mówiąc, że ONA da radę, że razem damy radę. Kiedy wypytywała o drogę starałem się podawać jej te bardziej optymistyczne wersje.

                Nagle i niespodziewanie ujrzeliśmy chatkę o której nawet już zapomnieliśmy czekając tylko by wydostać się z lasu. Była godzina 13 … powinniśmy być tutaj maksymalnie o 11. Moja pierwsza myśl to duża ulga, że jednak tu jesteśmy – na tabliczce pisało, że skrzyżowanie szlaków już za pół godziny. To była dobra ale i zła wiadomość. Kalkulowałem w głowie ile może nam zająć droga do Wołosatego … wyszło mi, że między trzy a cztery godziny przy dobrym tempie. Na grani powinno byś bardziej płasko, nie będzie tyle podejść – będziemy szli szybciej.

- No, kochanie teraz to już z górki. Robimy dziesięciominutową przerwę obiadową i ruszamy dalej. Nabierzemy nieco siły, wcinaj tę czekoladę i to już.
- Dobrze szefie, muszę usiąść – powiedziała wspinając się na stół.
- Zrobiłem dobre nakapki, bon appetit!
- Tak ale nawet nie jestem bardzo głodna, nogi to mi wchodzą do … dupki – wyraźnie zmęczonym tonem.
- Wiem, wiem, ale jeszcze kawałek, już widać wyjście z lasu i za chwilę będziemy na grani.
- Jeju, ale dobrze jest usiąść, taka ulga!
- Dawaj mi się tu przytulić bo mi zimno – podszedłem naprzeciwko niej i zobaczyłem mały uśmiech.



Musiałem nabrać od niej trochę ciepła, i skumulować je w mocnym uścisku. Zrobiło mi się przyjemnie i poczułem, że i ONA jest w trochę lepszej formie, zwłaszcza psychicznej. Nie mogliśmy jednak siedzieć tam dłużej żeby nie zacząć tracić ciepła. Ruszyliśmy więc nasze lekko przemarznięte tyłki i z nadzieją szliśmy dalej. W butach mieliśmy już sporo śniegu, moje sznurówki rozwiązały się i zamarzły. Połonina już wyłaniała się z pomiędzy gęstwiny.

Po raz trzeci doświadczyliśmy czegoś niezwykłego.  W oddali, na samym grzbiecie ukazało nam się dziwnie samotne i smutne drzewo, które od razu obraliśmy za cel. Jednak co chwila spoglądaliśmy za siebie w stronę doliny z której przyszliśmy… z radością patrzyliśmy na oddalający się las i próbowaliśmy wypatrzeć jakąś dalszą perspektywę. Nie było szans. Niebo stało się granatowe, ciężkie chmury zasłaniały wszystko mieszając się białą mgłą, tworząc przerażającą scenerię. Teraz to już nie wyglądało jak bajeczna Narnia a raczej film opowiadający o groźnych zjawiskach atmosferycznych. I gdy w jednej chwili udało mi się zauważyć rąbek odchylonej spódnicy nieba ukazujący prawdopodobnie okolice Ustrzyk Górnych, to w drugiej pokrył się on tak samo granatową breją chmur co cała reszta krajobrazu. Aparat wyciągnąłem bardzo szybko, lecz jednak nie zdążyłem. Zrobiłem kilka zdjęć uwieczniających ten apokaliptyczny widok i poczułem, że palce są mocno zgrabiałe. Aparat wylądował w plecaku i z całą mocą i determinacją stawialiśmy kroki przez ogromną połać skalistego grzebienia góry.

Przestrzeń była ogromna, połonina była płaska i rozległa. Otaczała ją gęsta mgła i po chwili straciliśmy z pola widzenia to co w dole. Nie spodziewaliśmy się takiego uczucia i była to miła odmiana od klaustrofobicznego lasu. Choć zlewające się ze śniegiem mgławisko szczelnie zasłaniało wspaniałe widoki, które musiały się tam rozciągać podczas przejrzystej pogody to i tak było to niesamowite wrażenie. Byliśmy pośrodku uroczo tajemniczych górskich przestworzy. Warunki pogodowe nadawały lekkiej adrenaliny i poczucia niepokoju, które było jednak napędzające. Może podskórnie oboje czuliśmy, że trzeba ostro przyspieszyć… Od początku gdy wznieśliśmy się ponad granicę lasu odczuwaliśmy przenikający, mroźny wiatr. Im było wyżej tym wichura się wzmagała. Utrudniała wspinaczkę wiejąc prosto w nasze twarze, tak mocno, że pojawiał się na nich grymas. Odwracaliśmy się w przeciwną stronę i szliśmy tyłem, lub co jakiś czas stawaliśmy by nie dać się zdmuchnąć. Na początku dzielnie to znosiliśmy… jednak było coraz trudniej. Nigdy wcześniej nie doświadczyłem w górach tak mocnego wiatru. Z każdym następnym podmuchem czuć było następną falę zimna. Skoro nawet ja czułem się mocno zmarznięty to nie wyobrażam sobie co czuła ONA. Największy zmarzluch na świecie zaczął coraz częściej trząść się z zimna.  Marsz utrudniała gruba pokrywa śniegu, szliśmy „na czuja” tak żeby omijać miejsca gdzie pod śniegiem kryły się krzaczki górskich jagód. Te miejsca były wyjątkowo miękkie i nogi zapadały się aż po pas. Szedłem pierwszy by ułatwić JEJ wędrówkę i oszczędzić głębokiego brodzenia w śniegu. Żałowałem, że naraziłem ją na takie trudne warunki i zacząłem pękać psychicznie mając coraz więcej wątpliwości. Była godzina 14, za dwie godziny miał zacząć zapadać zmrok i wtedy też mniej więcej mieliśmy się stawić w Wołosatem.

- Patrz, już widać słupek na skrzyżowaniu. Dobrze nam idzie.
- Dobrze? Kuba, przecież zaraz będzie ciemno, patrz na niebo.
- Jeszcze do zmroku mamy trochę czasu, myślę, że o 16 będziemy pod Tarnicą i nawet jak się zrobi ciemno to stamtąd do Wołosatego jest już kawałeczek. Poza tym, mam latarkę.
- Yhm. Jezu, co my tu robimy? Ja chcę do domu, do ciepła!
- Będziemy na styk mówię ci, przebierzemy się i ogrzejemy ciepłą zupą i gorącą kąpielą.



Sam jednak miałem coraz bardziej wątpiłem w to „na styk”. Tabliczka na słupku mówiła złowrogo, że do naszego celu jest jeszcze trzy godziny drogi. Byle do przełęczy pod Tarnicą i będzie dobrze. Zacząłem jednak przypominać sobie trudności jakie czekają nas w okolicy Krzemienia i przełęczy Goprowskiej… czekał nas trudny odcinek. Przez chwilę przemknęła mi myśl czy może jednak nie zejść żółtym szlakiem w dół do Mucznego. Na pewno byłoby krócej i łatwiej… ale nie miałem pomysłu co moglibyśmy zrobić później, nie wiedziałem czy tam w dole jest jakieś schronisko. Musiało być, ale przez chwilę mnie zaćmiło i nie potrafiłem podjąć decyzji innej niż dalszy marsz w stronę Tarnicy. Miałem w głowie mętlik, moja dziewczyna wyraźnie cierpiała… a i ja zacząłem odczuwać trudy wędrówki. Mniej więcej od wiaty czułem już ciężkawe nogi, ale emocje i adrenalina krążąca szybciej i szybciej w moich żyłach pozwoliła o tym zapomnieć. Nie dało się jednak stłumić zamarzniętych dłoni … grube rękawiczki coraz gorzej radziły sobie z temperaturą. Z kolei ONA mocno już włóczyła nogami, szurając bezsilnie z nogi na nogę. Zauważyłem, że lekko utyka na prawą nogę. Zrozumiałem, że to już nie jest wyścig oto czy dotrzemy na miejsce przed zmrokiem – bo ten i tak już był przegrany – to był wyścig o nasze zdrowie i przetrwanie. Stanęliśmy przed mentalną ścianą… choć cały czas próbowałem pocieszać siebie i JĄ to wiedziałem, że jest bezsprzecznie źle. Zdołowani szliśmy co chwila spoglądając w ciemniejące niebo, które już dawno przestało być granatowe a zmieniło się w ciężką szarzyznę. Chmury wisiały nisko nad naszymi głowami, okalając nas na spółkę z zawiewającą mgłą. Widoczność spadła to kilku, może kilkunastu metrów. Zaczęliśmy się bać i wspólnie kombinować co można by było zrobić… Ale co można było wykombinować w takiej sytuacji (?!).

                Zaczął dzwonić mój telefon. Był szczelnie zapakowany w wewnętrznej części mojej kurtki. Miałem problem z jego wyciągnięciem, zwłaszcza, że moje palce ledwo się ruszały. Nie zdążyłem odebrać. Na wyświetlaczu jak byk stało „Połączenie nieodebrane od: Mama”. No pięknie, zapomniałem, a przecież oczywistym było, że musiała się kiedyś zacząć martwić. Wyciągnąłem z trudem dłoń z rękawiczki by oddzwonić.

                - No cześć, jak tam, gdzie jesteście? Dzwoniłam wcześniej ale pewnie nie miałeś zasięgu.
                - Cześć. No … jesteśmy już niedaleko Tarnicy, zaraz będziemy schodzić.
                - Daleko jeszcze macie?
                - Będzie, gdzieś … z godzinka. Także nie masz się o co martwić.
                - To super, bawcie się dobrze w takim razie.
                - Dzięki, wy też! – z ulgą się rozłączyłem.
                - Moi też pewnie się martwią, ale napiszę później smsa do siostry.
                - Napiszemy jak będziemy na dole, co? – zapytałem z chyba zauważalnym wahaniem w głosie.
- Mam nadzieję. Zamarzam, nie mam siły. Kuba, kolejny raz Ci powtarzam, że nie dojdę. Zaczęła mnie boleć noga… Nie mogę, no!
- Musimy się spieszyć, musimy się rozgrzać bo będzie coraz zimniej. Wyjmę herbatę i idziemy, okej?
- Nie chcę, chodź już, chodź!



                Ruszyliśmy kolejny raz pomału zastanawiając się co z nami będzie. Kurwa naprawdę przyszły mi do głowy słowa tej beznadziejnej piosenki Libera i Sylwii Grzeszczak. „Gdy znajdziemy się na zakręcie” … ehh. Nawet jeśli przed nami znajdowały się jakieś zakręty to nie mogliśmy ich zobaczyć przez tą smolistą mgłę. Nawet śnieg zrobił się bylejako brudny. Ta niepokojąca i wszechogarniająca szarość potęgowała nasze negatywne nastroje. Byłem przygnębiony i psychika cierpiała mocniej niż ciało. Choć dygotaliśmy z zimna szliśmy pomiędzy kamienistymi nasypami. Musieliśmy ominąć kilka skalnych wychodni… był to straszny wysiłek. Co chwila się potykaliśmy, osuwając na śliskich kamieniach lub wpadając w kopny śnieg. Próbowałem ocenić które z nas jest w gorszym stanie… Chciałem wierzyć, że to będę ja i ONA czuje się mimo wszystko dobrze. Jednak z każdym krokiem zauważałem, że jest zupełnie odwrotnie. Mnie bolały już tylko palce, bolały przeraźliwie i wszystkie stawy w obu dłoniach miałem sztywne – co chwila przechodził przez nie kłujący ból niczym impuls elektryczny. Próbowałem rozruszać palce i klaskać w dłonie, ale pomagało tylko na chwilę. ONA była wycieńczona i załamana… to był kryzys. Największy spośród tych wszystkich małych kryzysów towarzyszących nam od rana. Po raz pierwszy padło z JEJ ust pytanie o numer do GOPR-u.
Wiedziałem, że to nastąpi, że spełni się najgorszy z możliwych scenariuszy. Że przez moją własną głupotę ktoś będzie musiał ratować nam dupę.

                - A może by tak zadzwonić? Masz na pewno numer w telefonie, nie wierzę, że nie.
                - W każdym telefonie jest wpisany do nich numer. Ja też mam… o ile nie wykasowałem.
                - Kuba, musimy to zrobić, prawda? Nie uda nam się bez pomocy.
                - Spróbujmy jeszcze iść. Ta noga nie boli Cię aż tak bardzo?
                - Nie, ale mam śnieg w butach, nie czuję stóp. Przecież tu jest okropnie. Już zmierzcha.
- Jest równo godzina szesnasta, nie jest tragicznie, mamy jeszcze trochę światła. Spróbujmy kochanie.

Tym razem również udało mi się załagodzić sytuację. Czułem, że jesteśmy już blisko Krzemienia, że zaraz będziemy mieli przed sobą Tarnicę i prostą drogę w dół do naszego noclegu.
W ogóle nie miałem ochoty na wino, które spoczywało w moim plecaku - marzyłem o ciepłym kocu i gorącej zupce chińskiej. Przytulić się do niej i ogrzewać wzajemnie do samego rana. Tylko ta myśl dodawała mi ostatnie resztki motywacji, którą przy każdej okazji starałem się dzielić z NIĄ. Nie była pocieszona, że odmówiłem kontaktu z GOPR-em, choć w sumie nie miała kompletnie żadnych powodów by być czymkolwiek pocieszoną. Wiedziałem, że ja jestem twardym chłopem, który poradzi sobie w ciężkiej sytuacji a ona jest delikatną kobietą o którą powinienem dbać… a nie wystawiać na survivalowe próby. Jak mogłem do tego dopuścić? Rozterki filozoficzno-moralne przeplatałem myślami poskramiającymi ból dłoni.
Kiedy tak myślałem o tym, że powinniśmy być już dawno na dole przypomniałem sobie o tym, że kobieta z agroturystyki na nas czeka. Umówiłem się z nią, że będziemy około 16… wiedziała, że jesteśmy na szlaku – mogła się zaniepokoić. Wiedziałem, że powinienem zadzwonić i poinformować ją że się spóźnimy. Przerażała mnie wizja zdjęcia rękawiczki… gówniane telefony. Panel dotykowy powinien działać nawet i w rękawiczkach!

                - Zatrzymajmy się, powinniśmy zadzwonić do tej kobiety z Wołosatego.
                - Po co?
                - Trzeba jej powiedzieć, że będziemy później. Nie wiem, że może o 18.
                - Nie wiem, nie mam pojęcia.
                - Wyciągnę telefon a Ty mi potrzymaj rękawiczkę. Muszę to zrobić jak najszybciej.

                Głupio się czułem dzwoniąc z taką informacją… nie wiedziałem co sobie pomyśli. To był dziwny telefon. Ale chciałem ją upewnić, że na pewno będziemy. Bałem się, że jeśli nie będziemy się pojawiać to pomyśli, że nas nie będzie i odda jedyny wolny pokój w całej wiosce komuś innemu. To byłby dopiero problem. Jednak pokój na nas czekał a my mieliśmy całkowicie inny problem.

                - Poszukaj tego numeru, proszę Cię.
                - Chcesz żebym zadzwonił po GOPR?
- Tak chcę, bo nie widzę innej możliwości. Stanę tu i nigdzie się nie ruszę… bo nawet jakbym chciała to nie mogę. Nie czuję nóg.
- Poszukam. Kurwa, ale co ja im mam powiedzieć?
- Cokolwiek, musimy coś zrobić. Potrzebujemy pomocy, dobrze o tym wiesz. Przecież widzisz.
- Wiem, widzę i nie mam pojęcia co robić. Żałuję, że nie zeszliśmy do Mucznego na tym skrzyżowaniu.
- To dzwoń. Powiedz, że…
- Chyba trzeba coś naściemniać. W sumie nic się nam nie stało, boli Cię ta noga?
- Nie wiem czy boli, nie czuję prawie nic. Powiedz prawdę.
- Jezu, no to chyba trzeba im powiedzieć, że zamarzamy i że masz kontuzję kostki. Hmm… nie wiem, może ją skręciłaś.
- Poszukaj numeru tam w tych „numerach usług”.


CIĄG DALSZY NASTĄPI... (bo jest już napisany)

5 komentarzy:

  1. Ale trzymasz w napięciu ;p Zaczynam się zastanawiać, czy to się wydarzyło naprawdę, czy właśnie piszesz jakąś książkę :) Muszę przyznać, że dobrze by Ci to poszło, bo masz lekkie pióro i przyjemnie się czyta, a opisy przyrody nie są przesadnie wydłużone :P
    Miałeś w plecaku wino i nie dałeś go dziewczynie nawet? :P No wiesz co? :P Nic nie rozgrzewa, tak jak wino ;p
    Jak czytałam tą część to aż poczułam to zimno. Pewnie ładnie odmroziliście sobie nogi :(

    OdpowiedzUsuń
  2. A wino tak dobrze grzeje... po co trzymać je na potem? ;>

    OdpowiedzUsuń
  3. Trochę zwlekałam z przeczytaniem drugiej części, bo chciałam to zrobić na spokojnie, a zazwyczaj wpadam do pokoju, włączam laptopa i po 15 minutach go wyłączam, bo właśnie sobie przypominam, że miałam coś do zrobienia.. Teraz znalazłam chwilę. Bardzo wciągające, czytałam jak "w transie" (a to jednak wyczyn, bo ostatnio ciężko mi się na czymkolwiek skupić!:). Aż poczułam zdenerwowanie, że skończyłeś właśnie w takim momencie. Czekam na kolejną część.

    OdpowiedzUsuń
  4. To nie trzeba było tego wina kończyć pić ;p Pomału, do końca butelki ;p

    OdpowiedzUsuń
  5. ach kocham klimat górskich przepraw:D zimno, chłód, mróż i łzy w oczach! i jak jeszcze dochodzi do tego wino to wyprawa idealna xd

    OdpowiedzUsuń